Aleksandra Wojcińska: Gratuluję nowej płyty, jest fantastyczna. Zauważam naturalny rozwój, wiele świetnych pomysłów. Jestem bardzo ciekawa, jakie będą twoje dalsze kroki.
Natalia Gadzina-Grochowska: Dziękuję, chciałam, żeby to była tendencja wzrostowa. Na chwilę obecną nie ma jeszcze nic nowego w zanadrzu, jest czysta karta. Za pierwszym razem w sumie też tak było. Nie wiem, ile to potrwa, przypuszczam, że do wakacji. Wtedy może zacznę coś nowego nagrywać. Może kupię sobie jakiś nowy instrument i zacznę eksperymentować? Zobaczymy. Oczywiście nic na siłę, na razie jestem trochę zmęczona tym, co robiłam do tej pory.
Kim jest Shagreen na chwilę obecną. Nie chodzi mi o genezę twojego scenicznego pseudonimu, bo o tym już opowiadałaś [nazwa bezpośrednio odnosi się do tłumaczenia nazwiska Gadzina], lecz o to, jak się czujesz jako artystka niezależna z dwoma albumami na koncie?
Przez bardzo długi czas dążyłam do niezależności. Jeszcze pięć lat temu wydawało mi się, że żeby cokolwiek zrobić, muszę mieć jakieś oparcie, na przykład w postaci wytwórni. Myślałam, że działanie samemu to taki krok w tył, wstyd, oznaka, że nikt cię wcześniej nie chciał wydać, że się starałaś i po prostu nie wyszło. Później zrozumiałam, że niekoniecznie musi tak być, po prostu wydawnictwa mają pewien plan, do którego trzeba się dopasować ze swoimi pomysłami. Jak masz inne pomysły, to nie wpisujesz się w ten schemat, co wykracza poza osąd pozytywny czy negatywny. Niektórzy wpisują się w schemat, inni nie.
Zaobserwowałam ten mechanizm podczas pracy w wydawnictwie. Byłam odpowiedzialna między innymi za przeglądanie próbek przysyłanych książek i zauważyłam, że jako wydawca poniekąd też kieruję się takim dopasowaniem. Jak coś jest nowe i odbiega od kierunku, którym się zajmujesz, to zawsze istnieje jakieś ryzyko, więc czasami lepiej go nie podejmować. Dzięki temu zrozumiałam, że chęć samodzielnego wydania płyty to po prostu świadomie podjęta decyzja, która nie ma wpływu na to, co chcesz przekazać. Zmienia się tylko sposób dotarcia do ludzi.
Dzięki temu możesz dotrzeć do osób otwartych, poszukujących tego, co szczere i osobiste...
Niezależność wynika także z tego, czy przejmujesz się opiniami innych ludzi. Początkowo miewałam lęki, że jeśli zrobię coś niewłaściwie, to inni będą się z tego śmiać. Puszczałam swoje pierwsze piosenki znajomym, niektórzy trochę kręcili nosem, więc prosiłam, by powiedzieli, co powinnam zmienić. Teraz wiem, że nie da się każdemu dogodzić i trzeba się kierować własnym zmysłem. Fajnie jest mieć kogoś, kto ci doradzi, ale nie można w pełni brać cudzych opinii do siebie. Trzeba kierować się własnymi odczuciami - to jest moje, ja tak chciałam i koniec kropka. Jak jest obciachowe, to trudno, muszę z tym jakoś żyć. Jestem teraz dużo pewniejsza siebie i dużo odważniejsza w tym, co robię.
Jak to jest mieć własną wytwórnię i własną firmę?
W Polsce trudno prowadzi się własną firmę [śmiech]. Tworzenie własnej muzyki nie jest dla mnie zarobkowe. Na co dzień prowadzę firmę zajmującą się nagraniami i produkcją muzyczną dla innych, a także udzielam lekcji śpiewu. Bycie na swoim jest z jednej strony łatwiejsze, bo odpowiadam sama przed sobą, z drugiej trudniej się utrzymać, choć daje to poczucie satysfakcji. Jestem dumna z tego, że mogłam na płycie umieścić własne logo, wydać ją pod szyldem Dark Reptile Records i nadać temu wydawnictwu konkretny kształt.
Przed premierą "Standstill" wróciłam do "Falling Dreams" i nadal brzmi bardzo świeżo. Jak postrzegasz po dwóch latach pierwszą płytę?
Mniej jest na niej piosenek. Jest tam trochę fragmentów instrumentalnych, co nie było złe, ale pisząc drugą płytę, chciałam zawrzeć więcej melodii, zwartych form. Nie znalazłam miejsca na impresje bez słów. "Falling Dreams" była troszkę bardziej przypadkowa. Dało się usłyszeć, że napisałam sobie przez lata trochę piosenek i postanowiłam zrobić z tego płytę. Na początku nie było takiej intencji, bo kilka lat temu nie wierzyłam nawet, że kiedykolwiek wydam album. Ze "Standstill" było odwrotnie. Kiedy zaczynałam pisać ten materiał, miałam z tyłu głowy cel - zrobić z tego album. Dalej lubię "Falling Dreams", ale ta płyta jest bardziej nieśmiała. Pokazałam ten materiał w trochę innej wersji kilku osobom i jedna z nich zasugerowała, żebym wywaliła dwa utwory, bo według niej zupełnie nie pasowały do reszty. Tak zrobiłam, czego teraz żałuję. Jedną z tych piosenek jest "Fate", który miał być numerem cztery na pierwszej płycie, ale gdy usłyszałam, że znajomi nie kupiliby płyty, na której obok takiego utworu jak "Shadows" byłoby coś tak eurowizyjnego, to ich posłuchałam. Uważam, że i tak był to super początek i świetna lekcja, bo dało mi to kopa do dalszych działań i dużo pewności siebie.
Moim zdaniem "Falling Dreams" nie jest przypadkowym zlepkiem piosenek, to bardzo spójny materiał, na którym wszystko do siebie pasuje, podobnie zresztą jak na "Standstill".
Tak, ale w mojej głowie debiut był mniej spójny niż nowa płyta, bo inaczej nad tym materiałem pracowałam. Po wydaniu "Falling Dreams" zobaczyłam też, jak ludzie reagują na poszczególne piosenki. Dzięki temu wstępnie sobie obstawiłam, które utwory będą najbardziej i najmniej popularne z drugiej płyty i już teraz widzę, że to się zgadza. Ale wyrzucić te mniej popularne piosenki to tak, jakby usunąć spójniki ze zdań. Bez debiutu zdecydowanie trudniej byłoby mi nagrać "Standstill".
Kiedy dwa lata temu wytłoczyłam płyty i zagrałam koncert, pojawiły się różne głosy niezadowolenia. Ktoś na przykład czepiał się, że trzeci utwór powinien być szybszy, a dopiero czwarty powinien być wolny... Kiedyś wzięłabym to bardzo do siebie, teraz podchodzę do tego bardziej na luzie.
Już wtedy miałaś w pewnym sensie wypracowany styl.
Mam swój patent na produkcję, dlatego zawsze będzie słychać, że to jest w pewnym sensie moje. Ta mroczna melancholia i smutek pojawiają się nawet wtedy, gdy produkuję piosenki, które piszą moi uczniowie, mimo że to jest zupełnie odrębne gatunkowo. Przemycam te swoje "basowe" brzmienia. Od początku świadomego produkowania muzyki starałam się mieć swój wyznacznik, element, który będzie dla mnie charakterystyczny. Cieszę się, że na pierwszej płycie to słychać.
Przyglądałam się okładkom obydwu płyt i znalazłam pewne przeciwieństwa. Pierwszy album ma czarną oprawę i zdjęcie na froncie, drugi natomiast białą, a na zdjęciu właściwie nie masz twarzy. To celowy zabieg?
Na pierwszej płycie chciałam się pokazać. Jest taka płyta Britney Spears, którą bardzo lubiłam, kiedy miałam dwanaście lat, z niebieską twarzą Britney na okładce ["In The Zone"]. Wcześniej podobną miał zespół Evanescence na "Fallen". Początkowo chciałam zrobić debiutancką okładkę w takiej konwencji, ale później Marcin Marczak porobił mi inne zdjęcia, z których wybrałam to obecne na "Falling Dreams". Na drugą okładkę miałam dużo mniejszy wpływ - wszystko jest autorskim projektem Rafała Gładycha, który pokazywał mi kolejne etapy, a ja je akceptowałam. Najpierw nie byłam pewna, czy ta grafika bez oczu będzie w porządku, ale ostatecznie uznałam, że to dobry pomysł i dałam mu wolną rękę. Okładka była czymś, co oddałam w stu procentach i ostatecznie jestem bardzo zadowolona z efektu.
A jak sprawa wyglądała z tekstami? Pojawiły się w książeczce do "Standstill", ale nie było ich na "Falling Dreams".
W przypadku debiutu nie planowałam bookletu ze względów finansowych. W przypadku "Standstill" na początku chciałam pójść podobnym tropem, ale wyprzedził mnie Rafał, który na własną rękę przygotował projekt książeczki. Tak naprawdę aż tak mi na tym nie zależało, bo choć jestem kolekcjonerką płyt, to mam jednocześnie świadomość, że nie mają już takiego znaczenia, jak kiedyś. Ostatecznie stwierdziłam, że warto te teksty wydrukować. Teksty do piosenek zawsze były dla mnie bardzo ważne, ale z perspektywy czasu myślę, że na "Standstill" bardziej mi się udały i po prostu bardziej mi się podobają, więc to nawet pasuje, że tutaj jest książeczka, a tam nie było.
Mimo popularności serwisów streamingowych, kupowanie płyt dla wielu osób ma jeszcze sens - to namacalna forma sztuki. Zrobiłaś nawet ukłon w kierunku kolekcjonerów - dodałaś do płyty bonusowy utwór, którego nie znajdziemy w wersji cyfrowej.
Za słuchaniem muzyki z nośnika fizycznego idzie pewien klimat. Lubię słuchać płyt CD i mam sporą kolekcję. Mam nawet discmana, z którego nadal korzystam [pokazuje nieco wysłużony, ale wciąż sprawny odtwarzacz zamykany gumką do włosów]. Poza tym na takiej okładce płyty można się podpisać i jest to fajna pamiątka.
Dodanie bonusowego utworu do wersji fizycznej to faktycznie ukłon w kierunku osób ceniących tradycyjną formę wydawania muzyki. Jeśli uda mi się opublikować winylową wersję "Standstill", to na niej także będzie dodatkowa piosenka. Przeczytałam kiedyś książkę o minimalizmie, której przesłaniem było otaczanie się jak najmniejszą liczbą przedmiotów, aby nie zaśmiecać sobie aury. Jedynym wymienionym wyjątkiem od tej reguły były książki. Trochę mnie to zbulwersowało i pomyślałam: A dlaczego nie płyty, obrazy albo na przykład wywołane zdjęcia? A gdybym lubiła książki i płyty jednocześnie? Każda płyta to pamiątka, zwłaszcza te wydane niezależnie, samodzielnie pakowane przez artystę. Rozumiem, że ta kultura gdzieś odchodzi, bo wszystko jest teraz w plikach. Podobną modę obserwuje się w nowoczesnych wnętrzach, które są strasznie puste, co jest niby oczyszczające dla umysłu.
Wiele osób odradzało mi wydawanie albumu w formie fizycznej, ale z drugiej strony ostatnio jeden z fanów napisał na moim profilu na Instagramie, że ma pliki, ale kupi sobie jeszcze płytę, bo ma odtwarzacz CD w samochodzie. Teraz jest moda na winyle, ale trendy się zmieniają co dziesięć lat i możliwe, że płyty CD też niedługo wrócą do łask.
Jaka muzyka zainspirowała cię do nagrania nowej płyty?
Chciałam odejść od łatki Nine Inch Nails, więc stwierdziłam, że w trakcie nagrań i komponowania nie będę słuchać tego zespołu. Słuchałam "With Teeth" na etapie miksów, bo uważam, że ten album brzmi świetnie, ale nie miało to wpływu na bezpośredni kształt poszczególnych kompozycji. Na wcześniejszych etapach słuchałam różnej muzyki. Nie poświęcam dużo czasu na nowości, wybieram brzmienia, które podobają mi się od zawsze. Często wracam do starych płyt Gary'ego Numana czy Massive Attack, bardzo spodobał mi się w ostatnich latach zespół Hatari, który reprezentował Islandię na Eurowizji w 2019 roku. Takie basowe sekwencje poniekąd zainspirowały "Bold Lines". Jestem też wielką fanką drum'n'bassu, zarówno bardziej popowej odmiany, jak i mroczniejszej, neurofunku, gdzie dominują intensywne basy i połamane rytmy. Dla mnie ten gatunek to pod względem produkcyjnym techniczny majstersztyk.
Dziewiąty utwór na "Standstill" - "Any Second Now" - powstał w 2013 roku i różni się trochę od reszty. Był to moment, w którym nagrywałam album popowy, a ta piosenka miała się tam znaleźć. Jest tam nawet partia akordeonu, którą nagrywała moja mama. Wtedy miałam zupełnie inne inspiracje - słuchałam albumu "Ray of Light" Madonny i chciałam, by ta piosenka brzmiała jak "The Power of Goodbye". W zeszłym roku wszystko przeprodukowałam, jednocześnie starając się zachować klimat sprzed lat i jest on obecny właściwie na całej płycie. Tak sobie myślę, że gdyby "Ray of Light" zostało nagrane w 2021 roku, mogłoby zostać takim "Standstill" - mrocznymi piosenkami utrzymanymi w rockowo-industrialnym klimacie.
A jak scharakteryzowałabyś "Standstill" pod kątem tekstowym? Czy to zbiór myśli, czy większa historia?
Nie planowałam nagrywania koncept-albumu, ale ostatecznie wszystko układa się w spójną historię. "Standstill" to ciąg myśli i uczuć podsumowujący ostatni rok, który był dość ciężki, pewnie nie tylko dla mnie. W "We Lost It" słychać śpiew ptaków z ubiegłorocznej wiosny. Miało być tak pięknie, a skończyło się na niczym. 2020 miał być przełomowym rokiem, a pozostały niespełnione nadzieje. W "Bold Lines" na samym początku śpiewam dosłownie o tym [Many ways / turned into nothing]. Chciałam na "Standstill" zawrzeć też przekaz, że docenianie tego, co się ma i nieplanowanie tak daleko na przód jest ważne.
2020 faktycznie był bardzo ciężkim rokiem, ale spójrzmy jeszcze z innej strony - czy są według ciebie jakieś pozytywne aspekty pandemii?
Pozytywnym aspektem jest docenienie elementów codzienności - domu, rodziny, dbania o własną przestrzeń i relacje z najbliższymi, szanowanie tego, co się ma, a nie dążenie do gromadzenia. Jednocześnie myślę, że ludzie stęsknili się za tym, co zostało im odebrane i będą walczyć o odzyskanie tego.
Sama bardzo tęsknię za tym, żeby gdzieś pojechać, na przykład na koncert. W jakie miejsce się udasz, jak już będzie można podróżować?
Na wakacje z pewnością wybiorę miejsce, gdzie będzie ciepło i będzie plaża. Pojadę tam, gdzie jest mało ludzi, jest dobra pogoda i można pochodzić, bo bardzo lubię spacerować.
Pewnie nie wszyscy jeszcze wiedzą, że śpiewasz nie od momentu, kiedy zaczęłaś pisać swoje pierwsze piosenki, ale od ponad dwóch dekad i że w dzieciństwie występowałaś w programach telewizyjnych - "Od przedszkola do Opola" i "Szansa na sukces". Co dziś pamiętasz z tych występów?
O każdym z tych programów mogę opowiedzieć mnóstwo zakulisowych anegdotek. Do każdego odcinka zawsze wybierano o jedną osobę więcej, rezerwową i wszyscy wiedzieli, że z finalnego montażu zostanie wycięta. W "Od przedszkola do Opola" każdy śpiewał kilka razy, była szansa na poprawę, jeśli coś nie poszło. Byłam czwarta albo piąta w kolejności, przede mną dziewczynki śpiewały po dwa, trzy, cztery razy, więc trwało to bardzo długo. Gdy nadeszła moja kolej, po rozmowie z prowadzącym zaśpiewałam raz, po czym podziękowano mi i kazano zejść. Myślałam, że to koniec i mnie wytną - że było tak źle, że uznali, że nie ma sensu dawać kolejnej szansy. Później przez kilka miesięcy trwało nerwowe wyczekiwanie, czy będę na wizji. Pewna tego była tylko osoba, która wygrała dany odcinek - ja zajęłam wtedy drugie miejsce, ale to nic nie znaczyło, kolejność nie była istotna - wszyscy uczestnicy dostawali takie same nagrody. No i jednak wyemitowali mój występ. To dało mi poczucie, że skoro miałam tylko to jedno wejście, to może faktycznie potrafię śpiewać.
Z "Szansą na sukces" było trochę inaczej, bo to był program dla dorosłych. Tam zawsze byłam najmłodsza, czy to w odcinku, czy w finale. Przed finałem brałam udział w warsztatach, gdzie ćwiczyliśmy piosenki. Miałam wtedy trzynaście lat, ale zupełnie tego nie odczuwałam, dobrze się czułam, atmosfera była miła. Pozytywne jest też to, że wielu widzów zapamiętało mój występ na długie lata, to chyba znaczyło, że byłam charakterystyczna, miałam jakąś osobowość sceniczną. Nie mam żadnej traumy w związku z tym, że występowałam jako dziecko. Dało mi to motywację, by się rozwijać.
Po programie dostawałam mnóstwo zaproszeń na koncerty i imprezy charytatywne. Oczywiście telewizyjna popularność ma swój termin ważności - wtedy trwała mniej więcej dwa-trzy lata - a później trzeba było wszystko na nowo budować, ale wykorzystałam swoją szansę w pełni. Moi rodzice zbierali zarobione przeze mnie pieniądze, a po latach przeznaczyłam je na sprzęt muzyczny i komputerowy, którego używam do dziś. Jestem przekonana, że poszły na to też moje pieniądze z komunii [śmiech]. Negatywnym aspektem całej tej przygody z telewizją była jedynie sytuacja w szkole - byłam na świeczniku, kiedy poszłam do gimnazjum. Kiedyś udział w talent show był dużo bezpieczniejszy niż w obecnych czasach - jak coś nie wyszło, to dawano drugą szansę, pozwalano coś powtórzyć. Dziś jest odwrotnie - wpadki wykorzystuje się do budowania sensacji, które umieszczane są w internecie i zostają tam na wieki. Dorabia się do tego różne historie. Moi rodzice podchodzili do tej całej sytuacji zdroworozsądkowo. Powtarzali, że chodzi o to, by dobrze zaśpiewać, dobrze się bawić i żeby była z tego pamiątka. Nie byłam nakręcana na karierę, więc mam praktycznie same miłe wspomnienia.
"Szansa na sukces" kojarzy się nieodłącznie z Wojciechem Mannem i jego charakterystycznym sposobem bycia. Jak go wspominasz z tamtych lat?
Wojciechowi Mannowi chyba spodobał się mój występ, bo później zaprosił mnie i trzech innych uczestników finału na imprezę, którą prowadził z Krzysztofem Materną, supportowaliśmy Marylę Rodowicz. Pamiętam też rozmowę przed samym występem - jest zresztą uwieczniona na nagraniu, które umieściłam na YouTube. To było totalne nieporozumienie. Na jednej z prób generalnych przed finałem zbierano informacje o naszych zainteresowaniach, żeby pan Mann wiedział, o czym ma z nami rozmawiać. Podeszła do mnie pani z produkcji i zapytała, czym się interesuję. Odpowiedziałam, że muzyką - gram na skrzypcach, śpiewam. Jej chodziło niestety o coś innego, co robię poza tym, a ja nie wiedziałam, co powiedzieć i wypaliłam, że uczę się nurkować. Z perspektywy czasu myślę, że to niemożliwe, by trzynastoletnie dziecko miało jeszcze czas na cokolwiek, jeśli po szkole kilka razy w tygodniu uczęszcza do szkoły muzycznej i na lekcje angielskiego. Przez to nurkowanie miałam na myśli zanurzanie głowy pod wodę - po prostu inny styl pływania niż unoszenie się na wodzie z głową ponad powierzchnią. Oni chyba myśleli, że chodzi o takie nurkowanie na głębokości, z tlenem. To nieszczęsne pytanie padło oczywiście przed kamerą. Jestem z siebie dumna, że jakoś z tego wybrnęłam.
Czy rodzimy rynek muzyczny zmienił się przez ostatnie lata?
Zmienia się sukcesywnie to, że coraz więcej artystów odważa się podejmować decyzje samodzielnie, bez ingerencji wytwórni. Te duże firmy starają się wydawać głównie projekty, wobec których mają pewność, że w jakiś sposób zwrócą się finansowo i nie biorą pod uwagę bardziej oryginalnych, ryzykownych. Dlatego tacy artyści zmuszani są do działania na własną rękę, choć jest to bardzo trudne. Czuję też, że w Polsce wytyczono grubą granicę pomiędzy tym, co komercyjne a muzyką alternatywną traktowaną trochę jak worek, do którego można wrzucić wszystko. Nie ma nic pomiędzy.
Na zagranicznych rynkach każdy ma swoje charakterystyczne cechy. Zastanawiałam się ostatnio, dlaczego podoba mi się tak wiele projektów z krajów sąsiadujących z Polską, choć nawet nie rozumiem, o czym ci artyści śpiewają. To są projekty alternatywne, ich piosenki są dobrze wyprodukowane, często mają wysokobudżetowe teledyski, a dzieje się tak dlatego, bo tam nierzadko szansę na rozwój daje się także projektom, które są ryzykowne. Te zespoły często ciężko pracują kilka lat na sukces, ale mają ku temu warunki. Inne rynki pokazują, że długoletnie wsparcie może się zwrócić. Chciałabym, żeby u nas też tak było, ale mam wrażenie, że to niemożliwe i że muzyka zmierza tutaj do unifikacji. Inwestuje się w tych, którzy już się wybili, w nowości średnio, chyba że są porównywalne do czegoś innego, już znanego i cenionego.
Shagreen wystąpi na Soundrive Festival 2021, który odbędzie się w dniach 10-15 sierpnia. Więcej informacji TUTAJ.
fot. Marcin "Mart" Marczak