Łukasz Brzozowski: Często łapiesz się na tym, że coś, co bardzo lubimy, przychodzi później niż ktokolwiek by przypuszczał?
Sonneillon: Jeszcze nie wiem, co masz na myśli, ale pewnie dowiem się z następnego pytania. Mam podejrzenia, ale poproszę o doprecyzowanie.
Wiem, że jesteś fanem klasycznego black metalu w wydaniu czysto leśnym, a "Heilsweg: O udręce ciała i tułaczce duszy" to prawdopodobnie pierwsza płyta, na której mierzysz się z tą odmianą.
Nie. Pierwszą był debiut i zarazem jedyny album Oremus - "Popioły", a Mānbryne jest poniekąd kontynuacją i rozwinięciem tamtego pomysłu, ale w innym składzie i z bagażem dodatkowych dziewięciu-dziesięciu lat doświadczenia.
Bardzo zmieniłeś się przez ten czas jako muzyk? Nie chodzi mi o warsztat, ale o idee przyświecające tworzeniu, pewne wytyczne, których się trzymasz i tym podobne.
Muzyk? Bez przesady [śmiech]. Bardzo mi miło, ale ja tylko wydzieram mordę, także nie obrażajmy faktycznych muzyków. Dekada to na pewno nie jest krótki czas dla człowieka, który będzie w tym roku obchodził trzydzieste czwarte urodziny i z pewnością zdążyłem przez ten czas najzwyczajniej w świecie dorosnąć i dojrzeć, zarówno w sferze prywatnej, jak i w tej artystycznej. Moje motywacje pozostały z grubsza bez zmian. Wciąż do działania zagrzewa mnie wyłącznie pasja i potrzeba odbywania podróży do wewnątrz, natomiast na pewno jestem bardziej świadomy tego, co chcę osiągnąć. Mniej we mnie młodzieńczej spontaniczności, błądzenia i szukania po omacku. Wiem, co robię i wiem, jak się za to zabrać w taki sposób, by zostało zrealizowane skutecznie i zgodnie z moim wyobrażeniem.
Mówisz, że jesteś bardziej świadomy tego, co chcesz osiągnąć. Czyli co konkretnie?
Trudno mówić o tym ogólnie, bo wszystko zależy od materiału, nad którym w danym momencie pracuję czy jego poszczególnych fragmentów. Kiedyś sporo wychodziło mi po prostu intuicyjnie i spontanicznie. Siadałem, robiłem swoje, niewiele myśląc i zdawałem się głównie na magię chwili natchnienia. Mało było w tym przygotowania. Dziś każda linijka tekstu, niemal każdy aranż wokali i najmniejsza pierdoła w layoucie są przemyślane i zamierzone.
Czy ten pedantyzm nie skutkuje czasami działaniami, które jednak zyskałyby więcej przy spontanicznym podejściu?
Reguły chyba nie ma i na potwierdzenie tej tezy mogę podać przykład Oremusa, który został napisany i nagrany chałupniczo, na totalnym spontanie, a podoba mi się bardziej niż większość dyskografii Blaze of Perdition. Natomiast w przypadku tego drugiego, wolę te materiały, przy których miałem więcej czasu, by podumać i poskładać wszystko do kupy. Moja obecna metoda tworzenia wynika raczej ze stanu ducha i spokojniejszego, bardziej poukładanego życia, co chyba naturalnie przekłada się na skrupulatność i pierdolca na punkcie detali.
Blaze of Perdition: Black metal nie jest dla mnie ideologią (wywiad)
Oremus podoba ci się bardziej niż większość dyskografii Blaze of Perdition i - o ile się nie mylę - Mānbryne również. Jak to jest, że projekty poboczne dają ci więcej satysfakcji niż twórczość w macierzystym zespole? Czyżby konieczność kompromisów w podstawowej przeszkadza?
Materiały zarówno Oremus, jak Mānbryne powstawały w zasadzie w duecie i przy nieposkromionej wręcz chemii pomiędzy dwiema osobami, bez większych zakłóceń z zewnątrz. To ogromna wartość i na pewno wiele nam ułatwia. Zespół z pełnym składem zawsze będzie wypadkową pomysłów i charakterów kilku osób, a co za tym idzi, trzeba się nastawić właśnie na kompromisy. Chyba że mówimy o kapelach, gdzie jest jeden szef i banda klakierów-pracowników, ale nie mam w zwyczaju w takowych cyrkach uczestniczyć.
Mimo oczywistych różnic stylistycznych pomiędzy Mānbryne a Blaze of Perdition, wyłapuję w obydwu ten sam ładunek emocji - coś na skraju rozpaczy przeplatanej zerowym poczuciem nadziei. To dobry trop?
Tak, mój powracający co jakiś czas weltschmerz z pewnością jest obecny we wszystkim, czego się dotknę. Przychodzi naturalnie, toteż nie próbuję z nim walczyć. Zresztą chyba nawet nie powinienem, bo jest głównym motorem napędowym. Staram się synchronizować twórczość ze stanem ducha i nie silić się na coś, czego we mnie nie ma. Im jestem starszy, tym trudniej mnie nie tylko zaskoczyć - bo to raczej naturalne - ale trudniej też rozbudzić we mnie entuzjazm, jakiekolwiek ideały i wiarę w wielkie narracje. Za to poczucie bezsensu i zwątpienie stale o sobie przypominają.
Teksty na płycie, a nawet sam jej tytuł, stoją niebezpiecznie blisko przedawkowania patosu, ale jednak nie przekraczają tej cienkiej granicy. Tak po prostu wyszło czy wynika to z obecności wewnętrznego cenzora w twojej głowie?
Nietrudno zauważyć, że dość mocno inspirujemy się sztuką średniowiecza, a szczególnie tą powiązaną z chrześcijaństwem. Biblijne motywy z tamtego okresu przepełnione są patosem i aurą trwogi przed śmiercią oraz majestatem Boga. Chciałem tę aurę przełożyć na słowa i na sposób narracji utworów. Zdaje sobie sprawę z tego, że jest to taniec na linie. Czy granica została przekroczona? To już pozostawiam do indywidualnej oceny każdemu z osobna. Na pewno jest to efekt w pełni zamierzony i spójny z konceptem albumu.
W kontekście tej wypowiedzi pozwolę sobie zapytać, czy biorąc pod uwagę choćby feralny wypadek Blaze of Perdition sprzed kilku lat, ten obecny, starszy Sonneillon boi się śmierci? Czy kończy się na samej fascynacji nią?
Wydaje mi się, że boimy się głównie nie tyle śmierci, co procesu umierania. Kojarzy nam się z cierpieniem i bólem, bo one w wielu przypadkach towarzyszą ostatnim chwilom. Sam moment odcięcia od świata żywych - przynajmniej w moim przypadku - wyczyścił mi pamięć na tyle skutecznie, że nie jestem w stanie sobie przypomnieć, co czułem i czy towarzyszył mi strach - szybko straciłem przytomność. Mam w pamięci skrawki wizji czy snów z okresu wypadku i śpiączki, ale szczerze mówiąc, nie potrafię ich nawet ubrać w słowa tak, żeby były poukładane i czytelne dla kogoś z zewnątrz. Wracając do sedna - czy dziś boję się śmierci? Na pewno mniej niż przed wypadkiem. Chyba już po prostu wiem, z czym to się je.
W "Majestacie upadku" śpiewasz, że miłość wystarczy, by zabić dla Boga. Nie uważasz, że miłość potrafi być dużo bardziej destruktywnym i intensywnym uczuciem niż nienawiść i mizantropia, którymi ociekają typowe teksty blackmetalowe?
Tak uważam i poniekąd o tym traktuje ten tekst. Infekcja miłością - a raczej skrzywionym rozumieniem tejże - poczucie niepodważalnej, podarowanej przez Boga wizji świata to ogromne zagrożenie. Tak rodzi się fanatyzm, a z fanatyzmu nigdy nie wynika nic dobrego. Można to częściowo odnieść choćby do obecnej sytuacji społecznej czy politycznej w Polsce. Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że dla partii rządzącej te ideologiczne slogany są w dużej mierze tylko narzędziem do osiągnięcia celu, a nie wartościami, które faktycznie wyznają, ale z pewnością nie brakuje wśród nich zacietrzewionych skurwysynów przekonanych, że są w posiadaniu monopolu na prawdę.
A może wynika to też z tego, że sama nienawiść i mizantropia to tematy tak szablonowe w ramach black metalu, że trudno złapać jakąkolwiek poważną emocjonalną więź z tekstami skupionymi wokół nich?
Wydaje mi się, że nienawiść według statystycznego black metalowca jest bardzo mocno przejaskrawiona, wręcz komiksowa. Podejrzewam, że wielu z nich tak naprawdę nie zna tego uczucia, a jedynie krąży wokół utartego schematu i pewnego kanonu, który został wydeptany wokół gatunku, budując tym samym kliszę na kliszy. Właśnie dlatego w większości przypadków trudno się z tym utożsamić i traktować jak coś więcej niż konwencję.
Czy Mānbryne wypada lepiej w konfrontacji z Oremus, czy może nie masz serca, by wybierać między tymi krążkami?
Warsztatowo na pewno lepiej, natomiast jeśli chodzi o więzi emocjonalne, to nie chcę i nie mam zamiaru wybierać.
fot. Aleksandra Burska