Jakiś czas temu napisałem o debiucie włoskiego Lacittàdolente - wyjątkowo przyjemnym, ale jednocześnie wymagającym odpowiednich nakładów uwagi albumie, który sprawił, że postanowiłem wykorzystać okazję i zadać mediolańczykom (wokaliście Federico Golobowi i perkusiście Guido Natale) kilka pytań.
Zacznijmy od rzeczy absolutnie podstawowych - co znaczy nazwa Lacittàdolente? Próbowałem sam dokopać się do tej informacji, ale wpadłem tylko na film z lat 40.
Federico Golob: To z "Boskiej komedii". Dokładnie rzecz biorąc, z samego wstępu, z części, gdy Dante schodzi do piekła. La città dolente znaczy Miasto bólu, czyli odnosi się po prostu do piekła. Wyszło znacznie bardziej metalowo niż zakładaliśmy, ale w oryginalnym zamierzeniu chodziło o pokazanie Mediolanu jako miasta bólu. To miasto jest symbolem kapitalizmu we Włoszech - jest najbardziej nowoczesne i najbardziej pochłania ludzi.
Próbowaliście w jednej nazwie ugryźć zarówno klasykę włoskiej literatury, jak i współczesny Mediolan?
FG: Nie, to był po prostu luźny pomysł. Od jakiegoś czasu siedział mi ten cytat w głowie. Wiesz jak to jest - w szkole średniej musisz uczyć się tekstów na pamięć i nagle po latach przychodzi do głowy La città dolente. Pomyślałem, że nie dość, że to brzmi fajnie, to jeszcze od razu przyszedł mi do głowy ciąg skojarzeń - piekło, Włochy, Mediolan. Poza tym, taka nazwa jest bądź co bądź nośna - każdy na świecie kojarzy Dantego, to dobry produkt eksportowy, coś z czego można być dumnym. Nie to, co reszta - pizza, makaron czy mafia [śmiech].
Nie przesadzajmy, z pizzy też możecie być dumni.
FG: Ha, prawda. Ale wiele osób zepsuło ją. Położyli na niej ananasa i tak dalej. Dantego trudniej zepsuć. Głównie dlatego, że mało ludzi nawet próbuje. Sepultura miała album "Dante XXI", który wyszedł, jak wyszedł i to tyle.
Guido Natale: Była też gra video "Dante's Inferno". Jest całkiem dobra, chociaż na "Boskiej komedii" bazuje tylko w tytule i atmosferze.
Wszyscy wiemy, że z powodu covidu miniony rok był zwariowany. Na początku pandemii wszystkie media pokazywały właśnie Włochy jako kraj, gdzie sytuacja wymknęła się spod kontroli. Jak źle było waszym zdaniem i jak covid wpłynął na wasz zespół?
FG: Dalej wpływa na nas. Nasz gitarzysta siedzi obecnie w Wielkiej Brytanii i ciężko jest zgrać się na próby częściej niż raz na kilka miesięcy.
GN: Graliśmy dwukrotnie latem i raz na jesień.
FG: Liczba ofiar we Włoszech mówi sama za siebie, ale obecnie na przykład w Niemczech jest jeszcze gorzej. Na początku wszyscy starali się sobie pomagać, a teraz każdy ma to w dupie. Najgorsze były pierwsze tygodnie, pandemia uderzyła w miejsce, gdzie żyło dużo starszych osób, co skutecznie wywindowało statystyki. Szukałbym winy głównie w tym, jak na samym początku rząd zlekceważył temat.
Zaskoczyło mnie to, że tak rzadko gracie próby- wasza muzyka jest dość skomplikowana i wymagająca. Gracie w międzyczasie próby online?
GN: Graliśmy swego czasu raz-dwa razy w tygodniu. Teraz covid pokrzyżował plany, gramy raz na kilka miesięcy. Jasne, piszemy nowe numery i wysyłamy je sobie nawzajem. Korzystamy głównie z technologii typu Guitar Pro i pochodnych.
Jak powstało Lacittàdolente?
GN: Poznaliśmy się na Facebooku, na grupie dla muzyków z Mediolanu i okolic. Napisałem ogłoszenie, Federico się do mnie odezwał. W ciągu pół roku dołączył do nas Massimo [Volpe - basista].
FG: Najśmieszniejsze było ustalanie zespołów, które wszyscy lubimy, żeby ukierunkować to, w jakim kierunku chcemy iść. Stanęło na Cult of Luna, Code Orange i Converge, ale po chwili postanowiliśmy odpuścić sobie wpływy Cult of Luna i Code Orange. Czuliśmy się troszkę jak jeden z tych nastoletnich zespołów, który nie do końca wiedzą, co chcą grać.
Ale nie brzmicie jak typowy mathcore, bardziej jak totalnie połamany i skomplikowany wariant amerykańskiego hardcore'u. Jakie jeszcze zespoły was inspirują.
GN: Chłopaki często mi docinają, bo zespołem, na którym się wychowałem i który za młodu wywarł na mnie wpływ był Tool. Chociaż minął szmat czasu od kiedy ostatnio ich słuchałem, to posiadam taką ilość t-shirtów, że chyba permanentnie przyległa do mnie etykieta gościa od Tool. Inna kwestia jest taka, że faktycznie z perspektywy perkusyjnej czuję, że Tool wywarł na mnie duży wpływ. Obecnie najwięcej słucham mathcore'u i death metalu.
A jak to przekłada się na komponowanie? Staracie się w miarę osiąść w swoim stylu czy piszecie to, co czujecie i to, co przychodzi wam naturalnie?
GN: Zazwyczaj ja lub Max [Maxwell Thomas - gitarzysta] przynosimy riffy. Staramy się to rozbudować, ja dorzucam aranż perkusyjny, a Federico marudzi i stara się doprowadzić to do końca.
Czyli to Federico jest pierwszym recenzentem?
FG: [śmiech] Lubię mathcore i szeroko pojęty hardcore. Zespołem, który wszyscy lubimy jest Botch i zawsze leciutko staramy się do nich przyrównać. Pewnie nieświadomie raz czy dwa podkradliśmy im riffy. Botch to nasza główna inspiracja, zaraz po nich są Converge i The Dillinger Escape Plan. To wyznacza ramy, wewnątrz których obracamy się. Nasz basista zawsze ma w głwoie pomysł, jak połamać daną kompozycję. Koniec końców każdy utwór przechodzi stopniowo przez korekty każdego z nas i finalnie uznajemy go dopiero wtedy, gdy każdy zaakceptuje go w stu procentach.
Wasz album wydało sześć różnych wytwórni, co jest coraz popularniejszym rozwiązaniem. Jak udało się wam nawiązać współpracę z Hidden Beauty Records z Polski?
FG: Zajmowanie się zespołem od strony pozamuzycznej to moja robota. Wszystko działało pocztą pantoflową - zapytałem znajomych o kontakty, oni zapytali dalej i tak aż do Hidden Beauty. Zależało mi bardzo na tym, żeby znaleźć wydawcę spoza Włoch, bardzo chcieliśmy pojechać w trasę, zagrać gdzieś w Europie. Dużo słyszeliśmy o gigach w Polsce czy Czechach. Daniel [Jaroć] z Hidden Beauty robi kawał dobrej roboty.
Wiem, że w okresie covidowym tego typu pytanie jest bardzo ogólne i hipotetyczne, ale jakie macie plany koncertowe po tym wszystkim?
FG: Mam małą, undergroundową agencję bookingową, robię koncerty w Mediolanie i okolicach. Chcieliśmy z pomocą naszych wydawców zrobić trasę po Europie, która pomogłaby promować album. Oczywiście, pandemia pokrzyżowała plany, więc staramy się mieć w zanadrzu jakiś dodatkowy split czy EP-kę do tego czasu. Nasze założenie dotyczące koncertów opiera się na zawsze, wszędzie, jak najwięcej. Niestety, do tej pory udało nam się zagrać tylko dziesięć razy, w tym dziewięć we Włoszech.
A ten dziesiąty koncert? Jaki kraj odwiedziliście?
FG: Szwajcarię. Koncert był super, ale wieczór skradł przede wszystkim lokal. Graliśmy w squacie w dawnym schronie atomowym, gdzie znajdowały się również sale prób oraz imprezownia pełna różnych, dziwnych substancji. Wszędzie walały się jakieś eksponaty związane ze strażą cywilną i mundury straży pożarnej.
Podoba mi się to, że zestawienie wszystkich tytułów z waszego albumu składa się w jedno, długie zdanie. Jednocześnie same teksty w książeczce płyty są w dużym stopniu nieczytelne. Na ile to celowy zabieg?
FG: To luźny koncept, teksty nie opowiadają jednej, spójnej historii, ale są ze sobą w jakimś stopniu powiązane. To, że nie da się ich całkowicie odczytać też nie jest przypadkiem. Uwielbiam eksperymenty literackie. Moją ulubioną książką jest "Dom z liści" Danielewskiego - główną część tego doświadczenia stanowi stopniowo coraz bardziej zagmatwana struktura. Lubię tego typu zabiegi, gdy słowo staje się doświadczeniem. Starałem się to przenieść do książeczki "Salespeople". Pokazać, jak trudno jest słuchać innych, nawiązać komunikację i komunikaty. Nie przepadam też za tym, kiedy zespoły podają teksty na tacy. Jednym z nieużytych projektów, jakie przygotowałem jest przedstawienie tekstów w formie kwestionariusza, co wynika z tego, że zajmowałem się zawodowo marketingiem przez wiele lat.
Wasza muzyka też nie jest przystępna, wymaga dużo uwagi.
FG: Nie lubię zespołów z czystym i wypolerowanym brzmieniem. Zależało nam na brudzie i chaosie przypominającymi granie na próbach. To łączy się z tytułem płyty - "Salespeople" opowiada o byciu człowiekiem w konsumenckim świecie. Wszystko, co robimy wiążę się z tym, jak postrzegają nas ludzie. Ktoś kiedyś powiedział: Piekło to inni. Nie bylibyśmy świadomi, że jesteśmy najgorszymi ludźmi na świecie, gdyby nikt nie dał nam tego odczuć. "Salespeople" opowiada o tym, jakie nakładamy maski i jak się sprzedajemy innym.
Podobał mi się teledysk do "Corrupt". Jest prosty, ale wszystkie ujęcia, które wybraliście - zwłaszcza to z papieżem - ciekawie składają się do kupy. Czy ten teledysk miał reprezentować przekaz albumu?
FG: Chodziło o konsumpcjonizm, ideologię, religię. Każdy utwór porusza inne tematy, ale wątek wspólny jest ten sam. O to nam chodziło - teledysk porusza nie tylko tematykę "Corrupt", ale również całego albumu. Chcieliśmy zdemaskować świat przez zestawienie masowego konsumpcjonizmu z politykami i świętością. Pokazać, że dziewięćdziesiąt dziewięć procent osób na różnych piedestałach ma za zadanie tylko i wyłącznie nakłonić nas do wydawania pieniędzy.
Cofnijmy się na chwilę w przeszłość, do EP-ki "Opportunist" z 2018 roku. Znalazłem wzmianki na jej temat i spis utworów, ale nie udało mi się znaleźć tego materiału. Wasz profil na Bandcamp również się go wypiera. Dlaczego?
GN: Zrobiliśmy to celowo. Ten materiał nie ma za dużo wspólnego z tym, kim dzisiaj jesteśmy. To był wstępny eksperyment.
FG: Zgadza się, nie miałoby sensu zestawiać tego materiału z "Salespeople". Napisaliśmy "Opportunist" w innym składzie i chociaż nie uważam, że jest to zły materiał, myślę, że za bardzo odstaje od obecnego kontekstu. Nagraliśmy go po to, żeby zabookować koncerty, ale nie jesteśmy z niego jakoś wybitnie dumni. Może za dwadzieścia lat dorzucimy to do jakiegoś wydania? Zobaczymy. Póki co słuchając tego materiału, nie czujemy, że to my.
Nie macie żadnego merchu oprócz płyt. Czy to celowe?
FG: Nie jesteśmy anty-merchowi, ale w czasach, kiedy ludzie mają problemy z przeżyciem, wydaje mi się to zbędne. Uważam, że merch ma sens wtedy, jeżeli kupujesz na koncercie koszulkę jako pamiątkę jakiegoś doświadczenia, ale merch per se jest moim zdaniem bez sensu. No i pisząc teksty przeciwko konsumpcji, bylibyśmy hipokrytami otwierając sklepik z masą różnych, niepotrzebnych gadżetów. Nasi znajomi robią koszulki DIY, to squatowa ekipa, która ledwo wiąże koniec z końcem. Jakbyśmy mieli coś robić, to raczej byłby to charytatywny produkt z dochodem przeznaczonym na nich.
Jesteście z Mediolanu - miasta, które swego czasu było synonimem wielkiej piłki i jedynego z więcej niż jedną drużyną, która wygrała Ligę Mistrzów. Myślicie, że Mediolan powróci do piłkarskiej świetności sprzed kilku lat?
FG: Wszystko to, co wiem, wiem od taty. Nie śledzę aż tak piłki. Inter obecnie radzi sobie dobrze we Włoszech. Ludzie w tym kraju uwielbiali autentyczność i pasję tego sportu, ale obecnie to spektakl i licytacja o to, kto kupi droższych graczy. Dobrze, że piłka nożna potrafi zjednoczyć ludzi z różnych części świata, ale było to silniejsze, kiedy w drużynach grali lokalni zawodnicy. Rozmywa się to trochę wtedy, gdy mamy zbieraninę kupionych zawodników z różnych części świata. We Włoszech sporo drużyn ma ultrasów i zdarzają się awantury, ludzie ranni przy okazji meczów... chociaż kiedyś było tego znacznie więcej. Doceniam ducha sportu i poziom graczy - to sztuka, ale dziś ta sztuka ubrana jest w megakorporacje mające na celu kupować graczy. Mam nadzieję, że piłka wróci do korzeni.