Jarosław Kowal: Z perspektywy osoby, która nigdy nie była w Kanadzie i mieszka po drugiej stronie oceanu, można odnieść wrażenie, że żyjecie w najlepszym miejscu na Ziemi. Miejscu, gdzie wszyscy są sobie równi i mili dla siebie nawzajem, otoczeni przyrodą, objęci solidną opieką zdrowotną... Ale jakaś część tego musi być stereotypem.
Sebastien Grainger: Myślę, że mamy dobry PR.
Jesse F. Keeler: Tak, mamy bardzo dobrych speców od marketingu. Przez całe życie nie byłem u lekarza, bo żaden nigdy nie jest dostępny i akurat chwilę temu dostałem urzędowe pismo z informacją, że wciąż znajduję się na liście oczekujących. Od trzech lat. Zachowuję wszystkie te powiadomienia, uznałem, że pokażę je przyjaciołom z Ameryki, którym wydaje się, że mamy tutaj tylko słoneczko i tęczę [śmiech].
SG: Moi siostrzeńcy przez trzy miesiące czekali na wizytę w Montrealu... Na pewno jest tutaj dobrze, jest wiele wspaniałych rzeczy związanych z Kanadą, ale to znacznie bardziej skomplikowane. Jak wszędzie zresztą.
Najbardziej oczywisty stereotyp związany z Kanadą dotyczy oczywiście hokeja, ale ostatnio czytałem komiks "Opowieści z hrabstwa Essex" Jeffa Lemire'a, który jest Kanadyjczykiem, i faktycznie co kilka stron hokejowy motyw powracał. Żeby się wczuć, zacząłem szukać playlist związanych z NHL i okazało się, że jesteście obecni na wielu z nich.
SG: Wydaje mi się, że Kanadyjczycy są podzieleni na tych, którzy lubią hokej i na tych, którzy za nim nie przepadają. Sam mam ojca, który pochodzi z Wielkiej Brytanii i nie jest aż tak zainteresowany hokejem, bliżej mu do piłki nożnej, a już na pewno nie zamierzał wstawać o wpół do piątej rano, żeby zabrać mnie na lodowisko. Właściwie udawał, że hokej nie istnieje, więc również z mojej perspektywy to było coś obcego. Wiedziałem tylko tyle, że dzieciaki na podwórku grają w to. Przez całe życie byłem tylko na jednym meczu i muszę przyznać, że był dość ekscytujący. Właściwie to chciałbym polubić hokej bardziej niż go lubię. Może teraz, kiedy ponownie mieszkam w Kanadzie, bardziej się w to wciągnę, jako coś, co jest tak mocno związane z moją społecznością.
JFK: Hokej dobrze się ogląda, ale wiele osób zapomina, że to bardzo droga dyscyplina. Jeżeli jako dzieciak chcesz zostać bramkarzem, to musisz nakłonić rodziców, żeby za jednym razem wydali mniej więcej tysiąc dolarów na te wszystkie ochraniacze, łyżwy i tak dalej. To nie jest tak, jak w koszykówce czy piłce nożnej - jedna piłka na dziesięć osób i można grać [śmiech].
SG: W piłce nożnej poza piłką dobrze jest mieć jeszcze przynajmniej buty i ochraniacze na golenie, to wszystko.
JFK: Tak, jeżeli chcesz to robić z rozmachem, ale piłka wystarczy, może być nawet dowolne podwórko. W przypadku hokeja jeżeli nie mieszkasz na Syberii albo w innym miejscu, gdzie nawet w ciągu lata można znaleźć lód, to musisz znaleźć jakieś zadaszone lodowisko. Staje się to trochę snobistyczną rozrywką.
SG: To jak rock'n'roll - potrzebujesz drogiego sprzętu i odpowiedniej przestrzeni, żeby zrobić dużo hałasu. W coraz mniejszym stopniu są to zajęcia odpowiednie dla zwykłego człowieka, w coraz większym dla ludzi, których stać na wielkie domy.
Po konfrontacji z narodowościowymi stereotypami, pozwolę sobie przejść do stereotypu muzycznego - czy wciąż jesteście pytani, jak to możliwe, że nie korzystacie z gitary elektrycznej?
SG: Tylko w wywiadach [śmiech]. Zdarzało się to często na koncertach, kiedy zaczynaliśmy, ale teraz, po całej tej pracy, jaką włożyliśmy w naszą działalność, nikt już tego nie kwestionuje. Każdy może teraz grać bez gitary elektrycznej.
JFK: Ja wciąż się z tym spotykam. Co jakiś czas ktoś podchodzi i mówi: Uwielbiam brzmienie twojej gitary, więc zawsze dodaję: Blisko, ale to gitara basowa. Prawie to samo. Nawet w zeszłym roku usłyszałem coś takiego. Ale poniekąd to rozumiem, to jakbym grał na saksofonie tenorowym, a ktoś pomyślałbym, że korzystam z sopranowego - różnica nie jest aż tak duża.
SG: Akurat pomiędzy nimi różnica jest kolosalna. To jak różnica pomiędzy Johnem Coltranem a Kennym G. [śmiech].
JFK: Dla nas tak, ale dla kogoś, kto po prostu lubi posłuchać muzyki niekoniecznie.
SG: Saksofon sopranowy brzmi jak smutna kaczka albo raczej rozemocjonowana kaczka, a saksofon tenorowym brzmi jak ciężarówka z ciężkim ładunkiem.
Nowy album to wasz trzeci po wznowieniu działalności, macie już jakieś ulubione schematy komponowania i nagrywania czy wciąż się to zmienia?
SG: Cały czas się to zmienia. Przy tym albumie nie korzystaliśmy ze wsparcia producenta, więc cały proces wyglądał kompletnie inaczej. Poprzednim razem wysłaliśmy producentowi ze trzydzieści demówek i to on wybrał najlepszą, na podstawie której nagraliśmy poszczególne utwory. To coś zupełnie innego od siedzenia w sali prób przez pięć tygodni i grania dzień w dzień, wymyślania tych trzydziestu różnych wersji i samodzielnego wybierania właściwej. Podobnie było wtedy, gdy zakładaliśmy ten zespół - po prostu zamykaliśmy się w piwnicy i pierwsze, co wpadło nam do głowy, później przemieniało się we właściwe utwory.
Wiem, że zaczęliście pracować nad materiałem na "Is 4 Lovers" już w 2019 roku, a całość była gotowa w 2020, ale ze względu na pandemię przesunięto premierę. To mi przypomina żart związany z nowym filmem o Jamesie Bondzie - Q będzie przedstawiał te swoje futurystyczne gadżety, ale pomiędzy kręceniem a premierą upłynęło tak dużo czasu, że wszyscy w codziennym użyciu mamy już znacznie lepsze gadżety. Nie obawialiście się, że po tak długim okresie czasu ten album nie będzie już was reprezentował, że będziecie na innych etapach w waszych życiach, a może nawet w waszej muzyce?
JFK: Myślę, że mamy na tyle dużo szczęścia, że znaczenie całego albumu zostało zachowane, brzmi tak samo świeżo. Właściwie to teraz podoba mi się nawet bardziej niż wtedy, gdy go nagrywaliśmy. Zazwyczaj nie mamy możliwości siedzenia nad czymś przez tak długi okres, kiedy coś przygotowujemy, zajmujemy się tym do ostatnich sekund przed wyznaczonym terminem. Dzień deadline'u zawsze jest dniem, w którym przesyłamy muzykę dalej. Na ogół nie możemy więc spędzać z naszymi utworami aż tak wielu miesięcy w samotności, zanim usłyszy je reszta świata, a im więcej razy przesłuchujemy je, tym bardziej zmienia się perspektywa. Odsuwamy na bok cały ten proces i łatwiej jest usłyszeć to, co tak naprawdę udało się nam zrobić.
SG: Od strony tekstów, nie wydaje mi się, żebym pisał aż tak tematycznie czy w nawiązaniu do aktualnych spraw, żeby któryś z tych kawałków mógł stać się odklejony od rzeczywistości rok później. Na przykład "Totally Wiped Out" dotyczy zmęczenia mediami i całym naszym światem. Dzisiaj stało się to jeszcze bardziej aktualnym tematem, bo ludzie właśnie spędzili cały rok, wpatrując się z umiłowaniem w ekrany telefonów i komputerów, siedzą w internecie i w mediach społecznościowych, traktując siebie nawzajem jak gówno [śmiech]. Według mnie ten tekst znaczy dzisiaj więcej niż znaczył rok temu.
To, co słyszysz na tym albumie jest zazwyczaj efektem uchwycenia chwili. Zarejestrowaliśmy utwory w takiej formie, w jakiej pierwotnie powstały [...]
A kiedy ostatnio mieliście okazję posłuchać tego albumu i czy czuliście wtedy, że coś chcielibyście w nim zmienić?
SG: Jest tylko jedno, co bym zmienił i jest to dosłownie jeden dźwięk w jednym utworze. Ale wiem, jak trudno było uzyskać nawet ten dźwięk, więc nie próbowałbym nic z nim zrobić, bo pewnie jeszcze bym to pogorszył. Nie pracowaliśmy z producentem, więc nikt nie mówił nam, że powinniśmy coś zmienić. Czasami kiedy nagrywaliśmy album, pojawiały się na nim różne syntezatorowe dźwięki, po które sam nigdy bym nie sięgnął, ale podobały się producentowi, więc zgodziliśmy się je wziąć. Tworzenie albumu to bardzo pracochłonny proces, trzeba iść na wiele kompromisów i w końcu zastanawiasz się, czy warto walczyć o ten jeden syntezatorowy dźwięk, zamiast po prostu wreszcie to wydać [śmiech]. Tym razem nie było tego w ogóle. Zrobiliśmy dokładnie to, co wydawało się nam fajne.
JFK: Tworzyliśmy ten album w taki sposób, że pisaliśmy go i nagrywaliśmy w tym samym czasie. To nie było tak, że najpierw napisaliśmy utwory, przygotowaliśmy demówki, szlifowaliśmy je i dopiero wtedy nagraliśmy całość. To, co słyszysz na tym albumie jest zazwyczaj efektem uchwycenia chwili. Zarejestrowaliśmy utwory w takiej formie, w jakiej pierwotnie powstały, a z tej perspektywy nie ma po czasie zbyt wielu rzeczy, do których można by wracać i zastanawiać się, czy dałoby się je wykonać inaczej. Poprzednie wydawnictwa nauczyły nas, że im lepiej coś brzmi na początku, tym mniej pracy jest nad tym później. Do tego dążyliśmy i w dużym stopniu udało się to osiągnąć. Wszystkie dodatkowe ruchy, jakie w przeszłości musieliśmy wykonywać zostały usunięte.
Wydawanie albumu w tych dziwnych czasach zmienia coś w waszym życiu poza kilkoma dodatkowymi wywiadami?
SG: Troszkę zmienia. Mam teraz małe dziecko, które urodziło się w trakcie tworzenia albumu i o ile wcześniej bywałem nerwowy, odliczałem dni do premierowego piątku, o tyle teraz zamawiam samochód do przewiezienia kilku stołów kuchennych i w ogóle o tym nie myślę [śmiech]. Na pewno jest dziwnie. Oczywiście wolę spędzać ten czas w domu z rodziną, ale byłoby wspaniale, gdybyśmy mogli gdzieś zagrać.
W tym roku macie podwójną rocznicę - dwadzieścia lat od założenia Death From Above i dziesięć lat od reaktywacji. Macie związane z tym jakieś plany?
JFK: Mam jeszcze resztki szampana z trasy, którą zrobiliśmy pięć lat temu - może zajmę się tym. I mówię to dosłownie, co pokazuje, jak bardzo interesuje mnie szampan [śmiech]. Tak naprawdę wydaje mi się, że wydanie nowego albumu jest wystarczającym sposobem na świętowanie. Mam wrażenie, że każdy czuje większą nostalgię do naszego zespołu niż my sami. Myślimy raczej o tym, co robić dalej, a nie o tym, co już zrobiliśmy. Uważam, że na tym polega tworzenie sztuki i unikanie powtarzania się. Unikanie wchodzenia w schematy. Z drugiej strony u nas nigdy nie stanowiło to problemu, nigdy nie mieliśmy tendencji do szukania wygodnego miejsca i wychodziliśmy z założenia, że wszystko, co robimy możemy zrobić jeszcze lepiej. Nie pamiętam, jakie to było słowo, ale Japończycy mają określenie na poczucie ciągłego niezadowolenia...
SG: Jak dla mnie, całkowicie to nas podsumowuje [śmiech].
JFK: To filozofia, zgodnie z którą niezadowolenie musi się utrzymywać, żeby możliwe było rozwijanie się, a w takim ujęciu jest czymś pozytywnym.
SG: Cały czas próbujemy to rozgryźć. Fani czy młodsi muzycy dopytują nas o jakieś tajniki albo jak to robimy, że dajemy radę, ale myślę, że wcale jeszcze nie dajemy. Pracujemy nad tym i nie wiem, czy kiedyś się uda [śmiech].
Jesse wspomniał, że inni czują do waszego zespołu większą nostalgię niż wy sami, co jest ciekawe także z tego względu, że staliście się kultowymi postaciami, ale to przyszło właściwie w tym momencie, kiedy Death From Above nie istniało i musieliście dostosować się do tych ról. Jak sobie z tym radzicie?
SG: Bardzo rzadko pokazuje się tę perspektywę, ale w rzeczywistości kiedy ludzie piszą do nas i zaczynają od: Wiem, że często dostajecie podobne wiadomości..., to wcale nie jest to prawdą. Wcale nie dostajemy tak często tych wielkich pochwał czy podziękowań, wiadomości o tym, jak to nasza muzyka zmieniła czyjeś życie. Zdarza się, na pewno częściej niż komuś, kto nigdy nie nagrał albumu i nie był w zespole od dwudziestu lat [śmiech], ale to wciąż na tyle rzadkie, że odbieramy takie wiadomości jako coś wyjątkowego. Nagrywamy muzykę dla siebie, nagrywamy to, co nam wydaje się fajne, a trafianie do innych ludzi odbieramy jako bardzo wyjątkowy dodatek. Na pewno nie miewamy takich sytuacji, że ktoś podchodzi do nas na ulicy i zagaduje... Teraz obydwaj żyjemy pośrodku niczego, więc i tak nie miałby kto do nas podejść [śmiech]. Chociaż w miejscu, do którego niedawno się przeprowadziłem znalazło się sporo osób, od których usłyszałem, że lubią nasz zespół. Wcześniej przez osiem lat mieszkałem w Los Angeles i może ze dwa razy ktoś podszedł, ale tylko wtedy, gdy siedziałem obok Jessego, bo wyglądaliśmy trochę jak nasze logo [śmiech].
Wasze logo jest na tyle charakterystyczne, że chociażby dla mnie zadziałało jak wabik i to dzięki niemu po raz pierwszy sięgnąłem po muzykę Death From Above. Ostatnio czytałem o tej nowej formie sprzedaży - NFT, słyszeliście o tym?
SG: Tak, coś o tym słyszałem.
W skrócie - to certyfikat poświadczający autentyczność pliku cyfrowego z jakiegoś rodzaju autorską pracą, rysunkiem albo filmikiem. Ostatnio między innymi kilka grafik Wonder Woman zostało odsprzedanych w ten sposób za prawie dwa miliony dolarów. Bylibyście skłonni sprzedać wasze logo na takich zasadach?
JFK: Logo miało trzy różne wersje na przestrzeni kilku lat. Trzecia wersja to ta, z której korzystamy odkąd reaktywowaliśmy zespół... Wydaje mi się, że mam tu gdzieś nawet starą naklejkę... [odchodzi i zaczyna szukać poza kadrem] Zobacz, Sebastien, co znalazłem - to wersja druga i nadal ma widoczny połysk na włosach. Wersję pierwszą można zobaczyć tylko na naszym pierwszym wydawnictwie - "Heads Up". Kiedy zaczynałem projektować logo, miałem taki pomysł, żeby zrobić coś, co dobrze będzie wyglądać na plakacie, ale bez umieszczania na nim nazwy zespołu. Coś jak u Misfits, którzy byli zainspirowani filmem "The Crimson Ghost", albo jako logo Ramones czy Dead Kennedys i wielu innych zespołów z mojej punkowej przeszłości. Pamiętam nawet, że kiedy jako dzieciak patrzyłam na logo wytwórni Capitol albo Atlantic, miały dla mnie jakieś znaczenie. Też chciałem zrobić coś, co nie miałoby słów, ale byłoby całkowicie nasze.
Fajne w NFT jest to, że płacą za ponowne wykorzystanie czegoś, czyli jeśli ktoś kupi jakąś pracę za dwa tysiące i sprzeda za piętnaście, dostanie z powrotem jakieś dziesięć procent [...] W kontekście muzyki czy sztuki w ogóle nigdy nie pojawia się taka możliwość, żeby dzielić się zyskiem.
Jeśli chodzi o NFT, na pewno istnieją jakieś wersje naszego logo, których nikt jeszcze nie widział. Gdzieś na komputerze mam nawet pliki z naszymi głowami osobno, bo tak je rysowałem - najpierw każda z osobna, a dopiero później połączyłem je w całość. Gdzieś mam pliki tiff z całymi popiersiami, włosami i tak dalej. Nie wiem... Może ktoś chciałby to kupić? Fajne w NFT jest to, że płacą za ponowne wykorzystanie czegoś, czyli jeśli ktoś kupi jakąś pracę za dwa tysiące i sprzeda za piętnaście, dostanie z powrotem jakieś dziesięć procent. To znacznie mniejsze pieniądze, ale zawsze coś [śmiech]. W kontekście muzyki czy sztuki w ogóle nigdy nie pojawia się taka możliwość, żeby dzielić się zyskiem. Gdyby obrazy Picassa były dostępne jako NFT i po setkach lat sprzedano by je za czterysta milionów dolarów, jego rodzina i tak dostałaby kupę forsy. Sposób, w jaki to działa jest bardzo interesujący... Ale zobaczymy, czy coś kiedyś z tym zrobimy. Wiem, że Shakira robi mnóstwo NFT, ale czy to w takim razie coś dla nas? Nie wiem [śmiech].
SG: Lubię ten kawałek, który wyprodukował koleś z The Bravery [Sam Endicott]... "Werewolf"? Nie, "She Wolf". To dobry utwór.
JFK: Przez jakiś czas pracowałem z nim nad innym kawałkiem dla Shakiry, mam go nawet gdzieś tutaj.
Zakończmy najbardziej banalnym pytaniem - co będziecie robić po wydaniu albumu?
SG: Mam nadzieję, że uda się nam spotkać i zjeść wielki kawał steku i napić się wina [śmiech]. Będę budował nowe studio, które będzie oparte na tym, w jakich warunkach nagrywaliśmy ten album, ale będzie jeszcze lepsze. Mieszkamy teraz o cztery godziny drogi od siebie zamiast pięciu godzin lotem, więc pewnie niedługo zaczniemy nagrywać albo nowy materiał albo po prostu jakąś muzykę. Plan jest po prostu taki, żeby iść na przód i mam nadzieję, że w końcu wystąpimy w Polsce. Byłem w Polsce wiele razy, mam tam rodzinę, ale nigdy nie graliśmy u was. Moi szwagrowie są już prawie wystarczająco dorośli, żeby przyjść na koncert rockowy... Skąd pochodzisz?
Z Gdańska, to na północy.
Mam rodzinę we Wrocławiu, w Karpaczu i w Wiśle, więc po drugiej stronie. Może przy następnej okazji odwiedzę ich i jednocześnie coś zagramy.
fot. Norman Wong