Jarosław Kowal: Chociaż Leonardo da Vinci parał się muzyką, pamiętany jest przede wszystkim z innych dziedzin sztuki i nauki. O ile się nie mylę, nie próbowałeś sięgać po skomponowane przez niego utwory albo instrumenty jego konstrukcji, czego więc odbiciem jest muzyka z twojego nowego albumu?
Tomasz Chyła: Inspiracja tą postacią związana jest ze wszechstronnością wielu osób żyjących w tamtych czasach i ze sformułowaniem "człowiek renesansu", co w muzyce oznacza szeroką perspektywę nie tylko od strony dźwięków, ale również od strony głębszej filozofii. Wielkie odkrycia, wielkie podróże, wielkie wynalazki - to wszystko miało wpływ na kształt tego albumu. Cała epoka stanowiła inspirację, a Da Vinci był wisienką na torcie. To postać ponadczasowa, wymyślił własny rodzaj pisma, był kimś, kto łamał wszelkie stereotypy i wyprzedził nie tyle swoją epokę, co ze cztery epoki.
Dzisiaj takich postaci nie ma, ale chyba nie ze względu na brak podobnego potencjału, a z powodu rozwoju nauki oraz sztuki do tego stopnia, że wyspecjalizowanie się w jednej dziedzinie pochłania zbyt wiele czasu, by zajmować się czymś jeszcze z porównywalnym sukcesem.
Często słyszałem taką opinię, że należy skupić się na jednej rzeczy, by wykonywać ją dobrze, ale nie jestem kimś, kto potrafi poświęcić się wyłącznie jednemu działaniu. Zawsze byłem podatny na bodźce, pochłaniały mnie i staram się zarówno do muzyki jazzowej, chóralnej czy do działalności pedagogicznej podchodzić bardzo sumiennie. Na pewno nie każdy może sobie na to pozwolić, dzisiaj ludzie często są skazywani na pracę nad jednym celem czy projektem, muszą dążyć do określonego punktu, więc siłą rzeczą takich postaci, jak Da Vinci nie może być wiele.
Da Vinci twierdził, że muzyka ma zdolność nadawania kształtu temu, co niewidzialne. Dla ciebie działa to w podobny sposób? Trudno przecież opowiadać o czyimś żywocie za pomocą muzyki instrumentalnej.
Nie powiedziałbym, że opowiadamy o czyimś życiu, ale na pewno pokazujemy aspekty związane z humanizmem czy łączeniem technologii ze sztuką. Od strony muzycznej pracowaliśmy nad rozbieraniem konkretnych rytmów, chcieliśmy to wszystko trochę ubarwić. Do pewnego stopnia sięgaliśmy nawet po matematykę, ale zawsze powtarzam, że wejście w muzykę wymaga przede wszystkim zamknięcia oczu i wyobrażenia sobie tego wszystkiego. Mam zresztą nadzieję, że słuchacze też znajdą chwilę, żeby się wgryźć w tę muzykę. Zastosowaliśmy bardzo szerokie spektrum dynamiczne, trochę na wzór muzyki poważnej. Boję się tego sformułowania, ale myślę, że można "Da Vinci" nazwać albumem audiofilskim. Gradacja dynamiczna jest duża, zrezygnowaliśmy z kompresji, trzeba się wsłuchać w szczegóły, by jak najwięcej z tego wyciągnąć.
Faktycznie można na tym albumie znaleźć wiele skrajności. Dla mnie z jednej strony jest dość ponury, ale czy to również odbicie czasów Da Vinciego, czy raczej naszych, które zwłaszcza w ostatnich dwunastu miesiącach były dość mroczne.
W moim odczuciu nie jest to album mroczny, choć tonacje, po które sięgnęliśmy faktycznie są minorowe. Zeszły rok dał nam coś, na co wiele osób nie może sobie pozwolić - pracowaliśmy nad tym albumem jak rasowy zespół rockowy czy metalowy. Usiedliśmy razem w salce i przez mniej więcej miesiąc dzień w dzień pracowaliśmy nad kompozycjami, przelaliśmy na nie bardzo dużo emocji. Dla mnie rezultat jest pozytywnym przesłaniem, postrzegam go jako wielobarwny.
Wrażenie może się wiązać z teledyskiem do utworu "The Ritual", który doskonale wpisałby się w estetykę artystycznych horrorów Ariego Astera albo Roberta Eggersa.
Rzeczywiście twórczość tych osób jest nam bliska i poniekąd inspirowaliśmy się nimi, ale "The Ritual" wybraliśmy trochę na przekór albumowi. Chcieliśmy do tego klipu podejść w sposób niejazzowy. Alicja Nowicka i Blanka Byrwa, które przygotowywały wszystkie stroje i inne atrybuty do teledysku, uznały, że to dość odważny zabieg, jak na zespół jazzowy i były ciekawe, jaki będzie odbiór. Ucieszyłem się, że tak to widzą, bo chcę łamać stereotypy. Chcę wyjść z marynarkowego myślenia o jazzie, chcę grać z tym zespołem na wielu różnych scenach, co w ubiegłych latach udawało się nam.
Na pewno stereotypy łamią utwory "Frantic" i "Macchina Volante" - właściwie gdyby wyodrębnić gitarę i perkusję, można by je nazwać rockowymi. To wyszło z was w naturalny sposób, podczas improwizacji czy z góry założyliście, że między innymi w tym kierunku będziecie zmierzać?
Takie było założenie. Świadomie chciałem wrócić do inspiracji z pierwszej płyty, a z racji na to, że gra teraz z nami Krzysztof Hadrych - świetny gitarzysta - po prostu nie było innego wyjścia. Nadarzyła się idealna okazja do pokazania naszej rockowej duszy. Wspomniałem wcześniej o sięganiu po matematykę i wplataniu jej w tworzenie rytmów i właśnie tak powstawał utwór "Frantic". Na jednej z prób zaproponowałem stworzenie czegoś, co opierałoby się na skomplikowanym riffie, ale bardziej rockowego czy nawet metalowego i stąd właśnie takie brzmienie.
Sięganie po rock czy metal to dla ciebie podróż do przeszłości, chociażby do czasów nastoletnich, czy dopiero teraz odkrywasz tę muzykę?
Od samego początku nawiązywania świadomych kontaktów z muzyką inspirowało mnie jej mocniejsze oblicze. Chociażby Rage Against the Machine i riffy Toma Morello, ukryta w nich moc. Mimo że gram na skrzypcach, instrumencie odległym od tej muzyki, chciałbym wplatać podobne elementy i prezentować takie granie w bardziej improwizowanym wydaniu.
Rzeczywiście skrzypce są dość zaskakujące, bo o ile nie ma się do czynienia z symfonicznym black metalem, to pojawiają się w tej muzyce bardzo rzadko, ale w jazzie wcale nie o wiele częściej. Dlaczego więc postanowiłeś zostać przy tym instrumencie?
To był czysty przypadek. Rodzice posłali mnie do szkoły muzycznej, akurat na tym instrumencie dobrze mi szło i tak ze mną pozostał. Może byłem zbyt leniwy, żeby sięgnąć po gitarę, ale dzisiaj dziękuję za to losowi. Mogę dzięki temu łamać konwencje. Skrzypce potrafią wybić się w takim brzmieniu, a w dodatku nie jestem skrzypkiem, który nadużywałby efektów gitarowych. Nie twierdzę, że nigdy nie będę tego robił, ale uważam, że to jeszcze nie jest właściwy etap.
Mieliście jasną wizję, w jakim kierunku zmierzacie, nagrywają ten album, ale czy jego ostateczny kształt w jakimś stopniu okazał się zaskakujący?
Na pewno zaskoczeniem była praca nad ostatnim utworem - "Al Destino", który nie jest kompozycją ani moją, ani mojego kwintetu, tylko kompozycją przyjaciółki. Na moje zamówienie postarała się napisać coś na zespół, a także na zespół wokalny, w którym śpiewam i chociaż niektóre rzeczy zmieniliśmy, myślę, że ostatecznie udało się go wpasować w resztę płyty. Zresztą praca nad całością potrafiła zaskoczyć, wcześniej nie wszyscy mieliśmy okazję ze sobą współpracować, ale w miesiąc bardzo się zgraliśmy. Wyszło tak, jak chcieliśmy i jestem bardzo zadowolony z tego albumu.
Myślisz, że "Da Vinci" zacznie żyć własnym życiem, kiedy będziecie już mogli prezentować go na scenie? Zostanie odmieniony przez elementy improwizowane?
Na scenie nie jesteśmy w stanie niektórych rzeczy zatrzymać. Jesteśmy tak mocno zakorzenieni w improwizacji, że album na pewno będzie żył. W ostatnim czasie spotkaliśmy się pierwszy raz po dłuższym okresie czasu, jaki minął od nagrania i zrobiliśmy sobie próbę z tym materiałem. Sprawdzaliśmy, jakie fragmenty można bardziej otworzyć albo odrobinę inaczej przekazać. Kompozycja jest jednak kompozycją i napisane przez nas riffy czy melodie na pewno będą się przeplatały z nowymi pomysłami.
Nowe utwory sprawdzą się równie dobrze w filharmonii, z miejscami siedzącymi i pod krawatem oraz na festiwalowym plenerze, gdzieś pomiędzy rockowymi a hiphopowymi występami?
W tym momencie zdecydowanie bliżej nam do plenerów. Nauczony doświadczeniem i graniem muzyki z drugiej płyty, gdzie umieściliśmy wyłącznie improwizacje, jestem spokojny o to, że potrafimy dotrzeć do każdego słuchacza kontemplującego muzykę. Niezależnie od tego, czy będzie to filharmonia, czy otwarta scena. Mieliśmy okazję grać chociażby na Woodstocku, więc wiem, że potrafimy się w takich sytuacjach odnaleźć.
To idzie zresztą w parze - wy nie trzymacie się kurczowo jednego gatunku i publiczność też coraz rzadziej słucha wyłącznie jednego ulubionego gatunku.
Dokładnie tak jest - publiczność idzie do przodu, a czasami jest nawet kapryśna z powodu ilości muzyki, jaka do niej dociera. Ludzie coraz mniej doceniają trzymanie w dłoniach krążka. Wchodzi się w aplikację, wybiera playlistę i odtąd już nieustannie jesteśmy zasypywani kolejnymi propozycjami, kolejnymi nowościami. Możemy bez wysiłku przesłuchać multum muzyki, a to sprawia, że publiczność staje się wymagająca.
Trochę świata z tym kwintetem zjeździłeś, graliście chociażby w Chinach. Odbiór wszędzie jest podobny?
Różnice zdecydowanie są wyraźne. Publiczność chińska, szczególnie ta spoza głównych miast pokroju Pekinu czy Szanghaju, nie do końca wiedziała, jak poradzić sobie z emocjami podczas takiego koncertu. Byliśmy zdziwieni, bo w Polsce czy w Europie ludzie reagowali dość żywiołowo, a tutaj oklaski były bardzo skromne. Myśleliśmy, że może po prostu do tej publiczności nasza muzyka nie trafiła, ale później okazało się, że sprzedaliśmy rekordową liczbę płyt, a ludzie podchodzi do nas i robili sobie z nami zdjęcia. Ktoś nam wyjaśnił, że taka muzyka nie jest tam dobrze znana i nikt nie wiedział, jak na nią reagować, z czym też bardzo fajnie było się zmierzyć - zaprezentować komuś coś, czego nigdy dotąd nie słyszał.
Teraz pokazanie się chociażby polskiego publiczności stoi pod znakiem zapytania, co więc planujecie po wydaniu albumu?
Kombinujemy jak możemy, żeby ta płyta nie została wchłonięta przez internet. Jesteśmy w dość nowej sytuacji, bo jeszcze przed premierą albumu każdy może posłuchać dwóch koncertów z pełnym materiałem na YouTubie, obydwu w bardzo dobrej jakości. Kiedyś za nagranie czegoś takiego muzycy daliby sobie głowy urwać, dzisiaj stało się bardziej dostępne. Podszedłem do wydania tego materiału spokojnie. Przemyśleliśmy, co możemy dalej zrobić, stworzyliśmy strategię, ale mamy cały czas nadzieję, że wreszcie zagramy koncert, bo tego najbardziej nam brakuje.
fot. mat. promo. (1), A.M. Biniecka (2), mat. promo. (3)