Obraz artykułu Sports Team: Nie jesteśmy zbyt dobrymi muzykami

Sports Team: Nie jesteśmy zbyt dobrymi muzykami

Jeżeli prawdą jest to, że muzyka gitarowa zaczyna wracać do łask, Sports Team mogą być najlepszym tego przykładem. Rozpoznawalność zawdzięczają między innymi żywiołowym koncertom i charyzmie wokalisty, Alexa Rice'a, który na scenie zamienia obojętnych i znudzonych widzów w pogującą masę.

Barbara Skrodzka: Wszyscy czekamy na powrót koncertów i festiwali. Myślisz, że pod względem odbioru muzyki na żywo polscy i brytyjscy fani mają ze sobą dużo wspólnego?

Alex Rice: Podejście Brytyjczyków i Polaków do muzyki granej na żywo jest bardzo podobne i nie chodzi tylko o to, że przy okazji lubimy się czegoś napić. Jedni i drudzy uwielbiają koncerty wraz z całą ich otoczką. Cieszy nas, kiedy możemy kupić merch, porozmawiać z zespołem, spotkać znajomych, a później iść na afterparty. Chodzi o dzielenie się kulturą i wspólne przeżywanie emocji. Francuzi są o wiele bardziej powściągliwi - oni słuchają muzyki, analizują... W Polsce i Anglii ludzie lubią wychodzić z domów i po prostu dobrze się bawić.

Ale zdobycie uwagi publiczności, zwłaszcza gdy jest się młodym zespołem, może być na początku czymś nie do przeskoczenia.

Anglicy potrafią być bardzo irytujący podczas koncertów, ale nie przeszkadza mi, że rozmawiają i nie zwracają uwagi na to, co dzieje się wokół. To tak, jakby mówili zespołowi, że nie ma prawa stać na tej scenie. Dlatego zaczynając koncert, trzeba bardzo szybko przekonać do siebie widownię, co wymaga od każdego artysty sporo energii. Nie możesz pojawić się na scenie z gitarą i po prostu zacząć grać, bo to nudne, ludzie nie będą tego słuchać. Musisz zrobić show i przekazać publiczności energię. Sports Team powstało w 2016 roku, gdy studiowaliśmy w Cambridge. Wtedy nikt nas nie znał, więc musieliśmy przygotowywać koncerty, które wzbudzą zainteresowanie ludzi.

 

Wasze koncerty słyną z żywiołowości - tańczysz, biegasz, skaczesz... Robisz wszystko, by cię zauważono.

Obecność na scenie jest dla mnie bardzo odprężająca. Przed wyjściem myśli kłębią się w głowie, czasami pojawia się lekkie zdenerwowanie, ale na scenie wszystko znika. Jestem spokojny, bo nie myślę o niczym innym poza występem. To dla mnie jak medytacja, jest super. Dla każdego zespołu bardzo ważne są ambicje. Zanim tworzenie muzyki stało się naszym głównym zajęciem, wiedzieliśmy, że musimy mieć jakiś cel. Jesteśmy małym, indie rockowym zespołem, ale chcemy być wielcy. Naszą ambicją jest granie na stadionach. Chcielibyśmy być w mainstreamie jak Oasis, czy Blur i zdobyć taką popularność jak The 1975. Naprawdę wierzę, że się nam uda. Muzyka rockowa w tym momencie jest w niszy, ale widać, że zapotrzebowanie na gitarowe zespoły wraca.

Sports Team. Zdjęcie zespołu.

Szaleństwo i energia wyniesiona ze sceny udzielają się też poza nią? Czy może należycie do tych spokojnych zespołów, które po koncercie myślą o tym, by wrócić do pokoju hotelowego i położyć się spać?

Jesteśmy dobrymi przyjaciółmi, więc nigdy nie możemy narzekać na nudę. Kiedyś byliśmy w Berlinie i nasza perkusistka Al oraz basista Oli zdecydowali się pójść do Berghain. Już wcześniej mieliśmy całkiem udany wieczór, ale oni doszli do wniosku, że zanim pojadą dalej, pójdą potańczyć. Finał był taki, że prosto z klubu przyjechali na lotnisko. Oli był w bardzo stabilnej kondycji, uwielbia chodzić do klubów. Z Al było gorzej, jeszcze nie widzieliśmy jej w takim stanie. Miała halucynacje, a w ręku trzymała torebkę na wymioty [śmiech].

 

Gdzie odpoczywasz po skończonej i pewnie dość męczącej trasie koncertowej?

Dom rodzinny jest dla mnie miejscem, które wiąże się ze spokojem i do którego z radością wracam. Każda trasa koncertowa jest ciężka, myślę, że to, jak się czasami czuję można porównać do zespołu stresu pourazowego, którego doświadcza żołnierz wracający z wojny. Cieszę się, że moi rodzice nie mają nic wspólnego z muzyką. Bardzo lubię wracać do domu i rozmawiać z rodziną o normalnych rzeczach.

 

W 2020 roku wydaliście długo wyczekiwany debiutancki album. Jak wspominasz pracę nad nim?

Pisanie albumu było dla nas czymś bardzo instynktownym. Nagraliśmy go z Burkiem Reidem, niesamowitym producentem, który współpracował między innymi z Courtney Barnett. Gdy w końcu znaleźliśmy się w studiu, wyszło na jaw, że nie jesteśmy zbyt dobrymi muzykami, czego byliśmy świadomi. Wiem, że modnie jest tak mówić, ale my naprawdę średnio gramy. Burke musiał siedzieć z nami i dosłownie kłaść nasze ręce na odpowiednich klawiszach oraz pokazywać, jak poprawnie grać akordy [śmiech].

Skoro jesteście tak słabymi muzykami, jak to się dzieje, że na wasze koncerty przychodzą tłumy? Widziałam was kilkukrotnie i nie było tam nikogo, kto by narzekał.

Fałszuję i mylę teksty piosenek na każdym koncercie. Mylimy się bez przerwy! Nasze koncerty każdego wieczoru wyglądały zupełnie inaczej, nie jesteśmy wystarczająco dobrzy, żeby grać spójnie. Jeśli ktoś przychodzi na nasz koncert tylko po to, by posłuchać muzyki, musi to być dla niego okropne przeżycie, ale nasza publiczności nie przywiązuje dużej wagi do tego, czy trafiamy w dźwięki, czy nie. Śpiewa z nami.

 

Publiczność po prostu chce się dobrze bawić, a reszta nie ma znaczenia?

Chce przede wszystkim doświadczyć energii płynącej ze sceny, dlatego w wykonywanie muzyki wkładam całego siebie. Robię z koncertu karnawałowe przedstawienie i zamieniam się w tańczącą diwę. Nie wszystkie zespoły podchodzą do koncertów w ten sposób, nastawienie wielu muzyków jest akademickie i po prostu za dużo myślą. Wychodząc na scenę, chcę podnosić ludzi na duchu, sprawić by poczuli się lepiej. Jest wiele zespołów post-punkowych - jak Idles, Shame, Fontaines D.C. - które grają muzykę z politycznym komentarzem tego, co dzieje się wokół. Lubimy to, ale sami zostaliśmy wychowani na nudnych przedmieściach. W każdym kraju możesz znaleźć niczym niewyróżniającą się, szarą klasę średnią. My staramy się nieco wyidealizować i sparodiować jej życie. Mamy nadzieję, że wracając z naszego koncertu do swoich podmiejskich domów, zaczynają postrzegać inaczej okolicę, w której żyją.

 

Dobrze wpisujecie się w punkową, londyńską scenę, ale chyba jakoś wam nie po drodze z HMLTD... "Camel Crew" uchodzi za dis skierowany w ich stronę. Kiedyś powiedziałeś nawet, że są jednym z najgorszych zespołów wszech czasów. Naprawdę myślisz, że są aż tak źli?

Ich piosenki to gówno, zawsze byli okropni, ale lubię początek w "To The Door" i widziałem wideo do "Loaded" - muszę przyznać, że jest niesamowite. Podoba mi się ich energia, ale to styl i oprawa wizualna jest u nich substancją spajającą. Nie wiem, czy ktokolwiek jest w stanie tańczyć do ich muzyki... Zdecydowanie jest przestrzeń dla takich zespołów. Pomysł jest dobry, ale piosenki koszmarne. Moim celem zawsze było pisanie dobrych utworów. HMLTD pojawili się trochę wcześniej od nas i przynajmniej robili występy, na które przygotowywali specjalną oprawę sceny, ubrania i tak dalej. Ta ich specyficzna energia na żywo była dla nas czymś, co zdecydowanie chcieliśmy uchwycić także na naszych koncertach.

 


Strona korzysta z plików cookies w celu zapewnienia realizacji usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce...

NEWSLETTER FACEBOOK INSTAGRAM

© 2010-2024 Soundrive

NEWSLETTER

Najlepsze artykuły o muzyce