Rozmawiamy między innymi o tym kulturowym tyglu; o tym, dlaczego "poszłem" nie powinno być zakazanym słowem i próbujemy znaleźć odpowiedź na postawione przez Miguela de Unamuno pytanie, czy w trakcie podróży do opery większą użyteczność ma tramwaj, czy sama opera...
Jarosław Kowal: Jesteście sentymentalni?
Kacper Szpyrka: Wydaje mi się, że w jakimś sensie tak, choć bardziej podciągnąłbym to pod melancholię.
Jakub Wiśniewski: Chyba tak, chyba nawet trochę bardziej niż wynosiłaby średnia wśród dzisiejszych muzyków. Lubimy nieme kino, zajmujemy się raczej literaturą stworzoną przez ludzi, którzy już nie żyją, więc na pewno jest w tym jakiś sentymentalizm. Mam też taką teorię, że wiele ciekawej muzyki powstało przez wstyd przed własną sentymentalnością. Jak pomyślę o Tomie Waitsie czy o Nicku Cave'ie albo Coehenie - wielu muzykach, których bardzo lubię - to mam wrażenie, że bardzo się wstydzili swojej sentymentalności i kombinowali, jak ją ukryć.
KS: Często wkładali tę sentymentalność w usta wymyślonych przez siebie bohaterów, żeby bardziej ją zatuszować.
Odnoszę się do sentymentu do popkultury. Na pewno Batman to wciąż powszechnie rozpoznawalna postać, ale o "Motomyszach z Marsa" prawdopodobnie nie słyszał nikt, poza osobami wychowanymi w latach 90. I to nie będzie ten rodzaj nieznajomości, jaki może towarzyszyć nazwisku Gustaw Herling-Grudziński; nieznajomości, która może wiązać się ze wstydem, a raczej jest to nieznajomość połączona z pogardą do popkulturowego potworka. Dla was Motomyszy mają jakąś wartość czy są wyłącznie sposobem na zaintrygowanie słuchaczy/słuchaczek?
JW: Bardzo chciałbym wiedzieć, jak to jest zobaczyć tytuł tego kawałka, usłyszeć ten tekst i nie wiedzieć, czym są "Motomyszy z Marsa" [śmiech]. Chyba posługujemy się motomyszami jako symbolem popkultury, w tym tekście akurat zabarwionym trochę negatywnie, ale do samej popkultury nie mamy negatywnego stosunku. To raczej stosunek krytyczny, podobny mamy zresztą do kultury jako takiej.
KS: Na pewno nasz stosunek do popkultury nie jest jednoznaczny. Jest w niej wiele potencjału, ale również wiele niebezpieczeństw spłycających niektóre zagadnienia.
Dopytuję o to, bo tak naprawdę zastanawiam się, w czym widzicie większą użyteczność. To jak z tym powiedzeniem o jeździe tramwajem do opery - co wtedy jest bardziej użyteczne, tramwaj czy opera?
KS: Zastanawiam się na tą użytecznością... Nie wiem, czy w tych kategoriach myśleliśmy, kiedy zabieraliśmy się za tworzenie albumu. Na pewno chcieliśmy pobudzić różne opuszczone miejsca w umysłach odbiorców, ale nie wiem, na ile to podpada pod kategorię użyteczności... Na przykładzie "DJ-a Tołstoja" - w "Annie Kareninie" w mniemaniu Tołstoja najbardziej użyteczną częścią powieści jest ta namawiająca do umiłowania rolnictwa i gleby, a w moim odczuciu są to jej najsłabsze części. Nie wiem więc, na ile użyteczność może być prawdą w kategorii dzieła sztuki.
JW: Chyba nie myślimy o muzyce w kategoriach przedmiotów codziennego użytku, które oczywiście też ze sztuką mogą być związane. Wydaje mi się, że sztuka sama w sobie nie ma wartości użytkowej, raczej nadaje sens wszystkiemu innemu; rzeczom, które same w sobie sensu nie mają. Sztuka nie może istnieć bez życia, ale życie bez sztuki nie ma sensu.
A czy może istnieć taka zależność, że kiedy ktoś zaczyna od chociażby motomyszy albo Batmana, to później stopniowo wchodzi na wyższe etapy i odkrywa na przykład Tołstoja czy może jednak śpiewanie o tym, że nie ma niczego złego w oglądaniu superbohaterów zaniża poprzeczkę i wręcz utwierdza w przekonaniu, że nie trzeba się wysilać i zapoznawać chociażby z dziełami beletrystyki?
JW: Nie ma niczego, co może zmusić do sięgania po beletrystykę [śmiech].
KS: Byłoby fajnie, gdyby ktoś po nią jednak sięgał, bo w moim mniemaniu są to ciekawe artefakty sztuki, ale czy są dla każdego? To pytanie otwarte. Wydaje mi się, że dobrym przykładem jest "Imię róży" Umberto Eco - osoba nieposiadająca filozoficznego zaplecza będzie po prostu czytać dobry kryminał, ale ktoś oczytany w tej dziedzinie doszuka się głębszych sensów. Pytanie kto będzie się lepiej bawił przy tej książce też pozostaje otwarte [śmiech].
Sami dzisiaj chętniej czytujecie Umberto Eco czy na przykład Alana Moore'a? Czy może w ogóle nie ma sensu wprowadzanie takiego rozróżnienia?
JW: Jest wiele komiksów zawierających ciekawszy ładunek artystyczny niż spora część współczesnej poezji. Wydaje mi się, że żyjemy po pewnym przełomie postmodernistycznym, w którym wszystko zostało już zmieszane. Nie ma już hierarchii, która wynosiłaby literaturę ponad komiks. Sam siedzę w literaturze nie po to, żeby obcować z jakimiś ludźmi na piedestale, tylko dla przyjemności wyższego rzędu, których nie dają mi te prostsze rzeczy. Nie znaczy to jednak, że z nich nie korzystam.
KS: Przyznam się, że z chęcią wracam do animowanej wersji Batmana.
JW: No i tutaj wychodzi ten sentymentalizm, bo na tym dorastaliśmy.
KS: Ja akurat tego nie oglądałem w dzieciństwie i nadrobiłem dopiero na studiach, a teraz co jakiś czas do tego wracam, więc obaliłem twoją tezę.
JW: Ja oglądałem, pamiętam, że kiedy byłem w podstawówce, leciał o siódmej rano na Jedynce czy Dwójce.
To prawdopodobnie mówicie o wersji z lat 90., bo później było ich jeszcze wiele.
JW: Tak, a ostatnio oglądałem pełnometrażowy "The Killing Joke" i połowa mi się podobała. Końcówka jest zrobiona świetnie, nawet zamierzam kupić komiks.
Za tekstami na "Się" stoi konkretne przesłanie, czy to bardziej poetyckie abstrakcje całkowicie otwarte na interpretacje odbiorców?
JW: Raczej to drugie. Obawiam się, że przesłania nie ma. Kiedyś pisałem piosenki z przesłaniem i były to bardzo kiepskie piosenki [śmiech]. To raczej ekspresjonizm, w tym sensie, że wyraża coś, co we mnie siedzi, ale nie ma na celu stworzenia określonego wrażenia u odbiorcy. Na pewno interesuje mnie, jakie mogę w ten sposób wywołać odczucia, ale brak konkretnych oczekiwań oszczędza mi wielu upokorzeń i cierpień jako twórcy, który musi mierzyć się z odbiorem swojej twórczości.
Pytam o to dlatego, bo trudno nie zauważyć, że żyjemy w czasach postępującego literalizmu. W internecie częściej można natrafić na dyskusje dotyczące poprawnego zastosowania jakiegoś słowa - i w domyśle próby pokazania swojej wyższości poprzez lepszą znajomość słownika - niż na dyskusje związane z opinią, jaką za pomocą tego słowa wyraża się,a także całym związanym z tym kontekstem. Mam wrażenie, że zabrnęło to już tak daleko, że wasze teksty mogą dla wielu osób brzmieć jak napisane w obcym języku.
JW: Kacper pewnie śmieje się pod nosem, bo w takich momentach zawsze wychodzę z nienawiścią do Rady Języka Polskiego [śmiech].
KS: Może nie do samej Rady, co raczej do zmitologizowanej przez nas wersji Rady, która wbija z taranem do mieszkań i krzyczy: Gleba! Gleba! bo ktoś powiedział poszłem [śmiech].
JW: Studiowałem anglistykę i trochę tak mnie te studia ukształtowały, że nie lubię preskryptywnego podejścia do gramatyki i w ogóle do języka, a w Polsce mamy obsesję na tym punkcie. Większość ludzi, którzy siedzą w języku polskim nie widzi, jak bardzo ta obsesja jest endemiczna dla naszej kultury. Nie mówię, że jesteśmy jedynym narodem, który się z tym mierzy, ale podoba mi się to, co powiedziałeś - lubimy wykorzystywać to do stawiania siebie wyżej od kogoś innego. To istotna funkcja języka dla Polaków - lubimy wytykać komuś, że się myli, bo profesor Bralczyk powiedział, że jest inaczej. W kulturze anglosaskiej takie podejście jest czystym absurdem. Tam częstsze jest podejście deskryptywne - język się opisuje, a nie mówi się, jak ktoś ma z niego korzystać. Wolałbym, żeby słowotwórstwo nie było w Polsce karane ostracyzmem, żeby nie było czymś niesamowitym. Uważam, że powinniśmy móc powiedzieć poszłem i nikt nie powinien mieć o to bólu czterech liter.
To czy nie byłoby łatwiej pisać teksty w języku angielskim?
JW: I tak, i nie. Na pewno łatwiej byłoby teksty w języku angielskim śpiewać, ponieważ jest to język lepiej nadający się do rymowania albo do tworzenia krótkich strof o bardzo wyrazistych rytmach.
KS: To łatwiejszy język do frazowania. Jest w dużo krótkich, jednosylabowych słów, którymi można zgrabnie, w lakonicznej formie wyrazić bardzo wiele rzeczy.
JW: To widać nawet na przykładzie przekładów, które zazwyczaj są dłuższe od oryginału. Jeżeli chodzi natomiast o pisanie, to lubię pisać również po angielsku i w sumie cały czas to robię, ale głównie do szuflady. Stoi za tym dużo wymagań technicznych, pojawia się stres, że nie jesteś native speakerem i słowa mogą nieść inny ładunek, niż mogło się wydawać w trakcie pisania albo że traci się nad nimi kontrolę. W Kirszenbaum póki co trzymam się polskiego i pasuje to do całego pomysłu artystycznego na ten projekt.
Zazwyczaj o każdym kolejnym albumie artyści mówią jak o swoim najlepszym, czy więc "Się" uważacie za lepsze od "Stypy komedianta"?
KS: Inny jest [śmiech]. Nie mówi się o swoich dzieciach, że jedno jest lepsze, a drugie gorsze.
JW: Dzieci to dobra metafora - te albumy czy piosenki mają twoje geny, ale nigdy do końca nie możesz ich zrozumieć, nigdy nie masz kontroli nad tym, co się z nimi po pewnym etapie stanie, mają wręcz własną wolę. Moglibyśmy to porównywać na przykładzie wykonaniu technicznego albo jakości tekstów, ale chyba nie chcemy tego robić. Mamy podobne podejście do niemal każdego twórcy, który zrobił coś nowego i po prostu się tym cieszymy. Jesteśmy dumni z albumu, dopóki za jakiś czas nie obejrzymy się za nim ze wstydem i z przykrą świadomością, że nie można już niczego zmienić. Ale na razie jeszcze tego nie wiemy i cieszymy się. Alejandro González Iñárritu zapytany o to, co sądzi o swoich filmach, odpowiedział: Anything that I have done, I consider a piece of shit, bardzo mi się to spodobało [śmiech].
fot. White Fox Photos