Zuza Grońska: Pod koniec września ukazał się wasz trzeci krążek, "Free Love", a Amelia [Meath, wokal/teksty] po raz pierwszy brała udział w produkcji. Czy w związku z tym praca nad albumem wyglądała inaczej niż wcześniej?
Nick Sanborn: Wydaje mi się, że Amelia w końcu dopuściła do siebie myśl, że była producentką od samego początku. Powtarzałem jej, że jest nią odkąd się znamy. Myślę, że nasza współpraca przez te lata powoli zlała się w działanie jednego organizmu. Zaczynaliśmy ze sobą pracować wyłącznie poprzez wymianę maili [śmiech] - wysyłała mi swoje piosenki, a ja odsyłałem beat w załączniku. Przypominało to grę w głuchy telefon. Kiedy już przyzwyczailiśmy się do wspólnej pracy, zaczęliśmy robić wszystko razem, cały czas, w tym samym pomieszczeniu. Teraz nie wyobrażam sobie, żebyśmy mogli robić to w jakikolwiek inny sposób. To nie byłby już nasz zespół.
Po premierze poprzedniej płyty wspominaliście, że tworzycie wesołe piosenki o umierającym świecie. Na "Free Love" to podejście trochę się zmieniło, mimo że świat dosłownie i w przenośni stoi w ogniu. Czy to była świadoma decyzja?
Nie podejmujemy zawczasu decyzji o tym, o czym mają być nasze utwory. Piszemy po prostu o codziennych wydarzeniach. Dopiero później, kiedy sklecimy ze sobą kilka piosenek, możemy spojrzeć na nie z dystansem i z szerszej perspektywy przeanalizować, jak się wtedy czuliśmy i o czym pisaliśmy. Nigdy nie przykładamy wagi do tego, w jakim kierunku powinniśmy iść. To bywa dziwne, bo energia w takich utworach, jak "Parade" - który jest bardzo bezpośredni, niemalże zuchwały - nie odzwierciedla tego, jak się ostatnio czuliśmy. W "Numb" czy "Make It Easy" można zauważyć siłę ciemności, lęku i desperacji, nie mają przy tym wesołego charakteru.
Masz ulubioną piosenkę z "Free Love"? Zarówno do grania na żywo, jak i taką do słuchania w domu?
Z tym jest ciężko, bo ostatnio nie mieliśmy wielu okazji do grania na żywo. Udało się nam zagrać jedynie kilka koncertów samochodowych w Stanach, nie wiem, czy macie je też w Polsce. Graliśmy na wiecach politycznych. Pierwszy raz mieliśmy okazję poczuć naszą muzykę na wielkim systemie nagłaśniającym i otworzyło to nam oczy - zdałem sobie sprawę, że czuję się zupełnie inaczej, grając niektóre utwory na żywo. Granie "Numb" wywołuje u mnie katharsis, jest jak porządny wydech, ale nie czuję tego, kiedy słucham tej piosenki. Kiedy słucham "Free Love" w domu, wydaje mi się, że "Make It Easy" to najlepsze nagranie, jakie kiedykolwiek stworzyliśmy. Amelia przyszła do mnie z gotową melodią i tekstem, byłem tak bardzo podekscytowany, że nie mogłem się doczekać, aż zaczniemy pracować nad utworem. Nie chciałem tego spieprzyć. Od razu pomyślałem, że to mój ulubiony kawałek z wszystkich, jakie kiedykolwiek napisała i ostatecznie wyszedł dokładnie tak, jak sobie wymarzyliśmy. To utwór, z którym będę identyfikować się trochę inaczej na każdym etapie mojego życia.
Przy okazji tematu muzyki na żywo, która z powodu pandemii została zawieszona na czas nieokreślony - wyobrażam sobie, że nie możesz się doczekać, aż zagracie piosenki z "Free Love" na żywo. Chyba wszyscy możemy się zgodzić, że prawdziwe koncerty są o wiele lepsze niż livestreamy w internecie czy koncerty samochodowe. Za jakim ich elementem tęsknisz najbardziej?
Tęsknię po prostu za tym magicznym dialogiem, który odbywa się w trakcie koncertów. Jeździmy w o wiele dłuższe trasy niż musimy, bo po prostu to kochamy. Każdy, kto był na koncercie wie o tej wyjątkowej, niewypowiedzianej rzeczy, o tym, że ty, zespół i publiczność tworzycie w jednym pomieszczeniu centralny punkt energii, który nie mógłby powstać w żaden inny sposób. Nie znudzi mnie to do moich ostatnich dni. Nie możesz tego po prostu odtworzyć, to prawdziwa magia.
Myślisz, że nadal będziesz tworzyć muzykę i grać w koncerty w wieku dziewięćdziesięciu lat?
Wszystko zależy od tego, jak będą się czuć moje ciało i dusza w wieku dziewięćdziesięciu lat [śmiech]. Ale myślę, że tak. I ja, i Amelia jesteśmy temu bardzo oddani, to coś, co robiliśmy na pełen etat na długo zanim się poznaliśmy. Muzyka jest naturalnym produktem ubocznym naszej znajomości i ciągłego spędzania czasu we dwoje. Będziemy zespołem niezależnie od tego, czy ktoś będzie nas słuchał, czy nie i nie mogę się doczekać sprawdzenia, jak za dwadzieścia lat będzie wybrzmiewać nasza relacja.
Czas w izolacji spędzacie produktywnie czy przeciwnie, przeznaczyliście ten okres na odpoczynek?
Trochę tego i tego. Na szczęście mamy tutaj, w Karolinie Północnej, studio i chodzimy do niego codziennie. Namiastka normalności. Budzę się rano i idę do studia. Pracowaliśmy bardzo ciężko nad albumem, nagrywaniem tych wszystkich livestreamów, remiksów i innych. Wydawało mi się to trochę nieproduktywne, bo jako muzyk jeśli nie tworzę aktywnie nowej muzyki, czuję jakbym nie robił nic. Wiem, że to nieprawda, ale tak czuję. Dodaj do tego pandemię i premierę nowego albumu, a w rezultacie czułem się wyjątkowo mało aktywny. Byliśmy tak skupieni na tym jednym projekcie, że nie mieliśmy czasu na tworzenie nowych rzeczy. Ale to się powoli zmienia, zaczynamy pracę nad nowymi rzeczami.
Zdradzisz, co teraz czeka Sylvan Esso?
Nie mam pojęcia [śmiech]. Na pewno więcej muzyki. Cieszę się na perspektywę tworzenia nowych utworów bardziej niż kiedykolwiek dotąd. Zwykle kiedy wydajemy nową płytę, od razu jedziemy w długą trasę, a teraz czuję się tak, jakby nasze mózgi były przestawione na inny tryb. To trochę hamuje nasz zapęd do tworzenia nowych rzeczy, ale jesteśmy w środku tej zwariowanej sytuacji, emocje sięgają zenitu, więc kto wie, co może się wydarzyć? Na pewno zaraz zaczniemy pisać, a do tego mamy w zanadrzu jeszcze wiele innych piosenek. Nie wiem, kiedy będą gotowe ani jak będą brzmieć, ale to jest w tym wszystkim najbardziej ekscytujące.
W obecnych czasach promocja nowego albumu nie jest łatwa - trasy zostały odwołane, nie ma też wielu okazji na występy w telewizji, wywiady czy inne akcje promocyjne. Znajdujecie nowe metody na kontakt z waszymi fanami?
Tak, a przynajmniej próbujemy. Więź z naszymi fanami jest jednym z najważniejszych powodów, dla których robimy to, co robimy. To wielkie szczęście, że mamy grupę ludzi, którzy po prostu nadają na tych samych falach, co nasz zespół. Zdaliśmy sobie sprawę z tego, że kiedy oglądamy livestreamy, wywołują w nas smutek. Jakby te występy na siłę próbowały naśladować prawdziwe koncerty, a tak naprawdę to przypomnienie, że nie możesz iść na normalny koncert. Zrobiliśmy burzę mózgów i pomyśleliśmy: Okej, a co jeśli nie będziemy próbować odtworzyć normalnego koncertu? Czego oczekiwałbym od mojego ulubionego zespołu? Znaleźliśmy kilka naprawdę delikatnych instrumentów, których nigdy nie zabralibyśmy w trasę i usiedliśmy naprzeciwko siebie, z kamerą bardzo blisko nas. Próbowaliśmy wczuć się w intymność wynikającą z bycia razem w jednym pomieszczeniu i to zaczęło być dla nas interesującym rozwiązaniem, ale to cały czas praca w toku. Wszyscy teraz uświadamiają sobie, że media społecznościowe i internet nie są zamiennikiem spotkania z drugą osobą twarzą w twarz, rozmowy i wzajemnego zrozumienia. Brakuje tego podstawowego czynnika i myślę, że wszyscy w tym samym momencie zdaliśmy sobie z tego sprawę, próbujemy znaleźć wyjście z tej sytuacji albo drogę na około.
Ostatnie pytanie na rozluźnienie - jaki jest twój ulubiony dinozaur?
Mój ulubiony dinozaur? O matko! [śmiech] Nie myślałem o moim ulubionym dinozaurze odkąd byłem dzieckiem. To wyśmienite pytanie! Na dzień dzisiejszy czuję, że pterodaktyl.
Ciekawy wybór.
Tak, one są najlepsze. Gigantyczni przodkowie ptaków, którzy ewoluowali w kurczaki są świetni. I do tego dość przerażający. Myślę, że pterodaktyle są niedoceniane.
Doskonała decyzja. Dziękuję, że znalazłeś czas na rozmowę,
To ja dziękuję. W Stanach Zjednoczonych borykamy się z naszym własnym, szalony, nonsensem, ale i ja, i Amelia czujemy wielką solidarność z każdym, kto walczy teraz o swoje prawa w Polsce. To dla nas niesamowicie inspirujące, kiedy widzimy, co grupa ludzi może zdziałać w obliczu tego absolutnego szaleństwa. Dzięki, że jesteście tacy niesamowici!
fot. Zorah Olivia (1), Shervin Lainez (2, 3)