Obraz artykułu The Bullseyes: Świat się wali, ale możemy cieszyć się tym, co jeszcze istnieje

The Bullseyes: Świat się wali, ale możemy cieszyć się tym, co jeszcze istnieje

The White Stripes, Royal Blood, Death from Above 1979 - rockowe duety dowodzą, że mniej często oznacza więcej, a przynajmniej w zakresie wybuchowego ładunku, jakim naszpikowana jest ich energetyczna muzyka.

The Bullseyes to jeden z takich zespołów, ale mają własny język i sądząc chociażby po zainteresowaniu utworem "World Doesn't Care" (ponad czterysta tysięcy wyświetleń), doskonale potrafią porozumiewać się nim z coraz większą rzeszą fanów i fanek.

 

Jarosław Kowal: Pierwsze albumy zawsze są najlepsze?
Dariusz Łukasik: Zawsze.

 

Mateusz Jarząbek: [śmiech] Bardzo zdecydowana odpowiedź.

DŁ: Zespoły kończą się po pierwszych albumach, chociażby Metallica i "Kill 'Em All".

 

Wasz debiut nazwaliście "The Best of The Bullseyes", a w opisie dodaliście: Po co czekać ponad trzydzieści lat na prawdziwy album "The Best Of..." tylko po to, by i tak w większości posłuchać utworów z pierwszego albumu. Jak się z tego wykręcicie przy drugim albumie?
MJ: Zostawiliśmy sobie bardzo wąskie pole na kreatywność, ale będziemy kombinować wtedy, jak już ten drugi album będzie się zbliżał. Mamy jeszcze trochę czasu, żeby coś wymyślić.


DŁ: Póki co niech ten pierwszy album na spokojnie sobie wybrzmi.

Są jeszcze inne kamienie milowe w działalności rockowego zespołu - album akustyczny i album symfoniczny, może z tym też nie ma co zwlekać?

MJ: Na początku zamierzaliśmy pójść bardzo klasyczną drogą, pierwszy album miał być self-titled, ale w końcu uznaliśmy, że po co sobie umniejszać, skoro wiemy, jak chcemy, żeby to brzmiało. Poniekąd to i tak jest składanka, więc chcieliśmy zrobić sto pięćdziesiąt procent tego, czym mogła się stać.

DŁ: Ale jestem ciekaw, jak zabrzmiałaby symfoniczna wersja tego albumu.

MJ: [śmiech] Ja oczywiście też jestem ciekaw.

DŁ: Chyba dopiero po pandemii moglibyśmy zebrać odpowiednią liczbę osób.

 

MJ: Muzycy w filharmoniach niestety są teraz w trudnej sytuacji. Oby jak najwięcej z nich zostało przy zawodzie i wtedy zrobimy ten album. Albo zrobimy go z małą orkiestrą - symfonicznie, ale w niepełnym składzie, na przykład tylko obój i klarnet.

 

Albo syntezator.
MJ: [śmiech] Tak, album symfoniczny, ale wszystkie instrumenty dodamy w postaci cyfrowej. Marketingowo można to ciekawie ugryźć - album symfoniczny, ale z symfonicznymi samplami EastWesta kupionymi za grube dolary.

Mateusz wspomniał, że "The Best of The Bullseyes" jest właściwie składanką i faktycznie w waszej notce prasowej można przeczytać, że pracowaliście nad nim przez prawie dekadę - dlaczego tak długo to trwało?
MJ: Głównie przez nasz perfekcjonizm. W międzyczasie powstało dużo utworów, które zaginęły gdzieś w otchłani dysków. Na początku śpiewaliśmy po polsku, później stwierdziliśmy, że po co, skoro sami dorastaliśmy na muzyce anglojęzycznej i wciąż takiej słuchamy, a w dodatku mamy ambicje do tego, żeby "podbijać świat". Dobrze czuliśmy się w tym języku, a w dodatku głosy z zewnątrz utwierdzały nas w przekonaniu, że brak idealnego akcentu nie jest wadą, a wręcz dodaje koloru. Ta transformacja trwała przez dziesięć lat, dużo wtedy graliśmy, ale mało pokazywaliśmy w internecie. Dopiero w okolicach 2016 roku uznaliśmy, że jakość tego, co robimy jest już wystarczająca, by nagrywać w studiu. Gdzieś po drodze platformy streamingowe stawały się coraz ważniejsze i wymusiły inne podejście. Teraz lepiej nie wystrzeliwać się z całego albumu. Lepiej dodać singiel, wypromować go jak tylko się da, przygotować klip i zrobić szum, a dzięki temu stopniowo budować bazę fanów. Po wydaniu albumu nie zostaje duże pole do popisu, bo nowość można sprzedać jako nowość tylko jeden raz. Dzisiaj rzadko zdarzają się już takie sytuacje, że ktoś odkrywa jakiś album na przykład po trzech latach.

The Bullseyes. Zdjęcie grającego zespołu.

Pewnie nasłuchaliście się już porównań do The Black Keys albo The White Stripes, nie kryjecie zresztą inspiracji twórczością akurat tych zespołów, ale czy na dłuższą metę nie jest to klątwą?

MJ: Rzeczywiście te zespoły były powodem, dla którego gramy jako duet. Neo-garażowa fala, która powstała na początku wieku i utrzymywała się przez pierwszą jego dekadę - chociażby właśnie The Black Keys czy cała muzyka Jacka White'a - utwierdziła nas w przekonaniu, że we dwóch można grać naprawdę fajnie. W muzyce elektronicznej czy hip-hopowej duet to standard, ale w muzyce rockowej trzeba wtedy kombinować albo z basem albo z partiami prowadzącymi. Dzięki tym zespołom byliśmy przekonani, że ma to sens, ale brzmienie do którego obecnie dążymy nie ma być powtarzaniem czegokolwiek. Chcemy, żeby to była nowa muzyka rockowa, możliwie świeża, zwięzła i kompaktowa. Czasami dziwi nas, do czego porównują nas fani - Twenty One Pilots, Arctic Monkeys, ostatnio padło nawet porównanie do Coldplay.

DŁ: Raz czy dwa pojawiło się też Panic! At The Disco. Podoba mi się to ograniczenie, które sobie narzuciliśmy - granie we dwóch. Z tego wynika też to, dlaczego album wypuściliśmy tak późno - musieliśmy przebrnąć przez te wszystkie kwestie techniczne, musieliśmy wymyślić, jak grać na żywo, żeby to dobrze brzmiało i żeby ścieżek z samplera było jak najmniej. Na szczęście udało się i uważam, że nasza muzyka broni się na żywo.

 

MJ: Na początku nasze utwory były utrzymane w bardziej punkowym duchu, zależało nam, żeby na żywo brzmieć tak samo, jak na nagraniach, ale później wyzwoliliśmy się z tego. Sampler czy backing tracki są zupełnie normalne dla każdego współczesnego zespołu, więc uznaliśmy, że zrobimy tak, żeby było fajnie, zamiast trzymać się sztywno koncepcji grania w sposób podkreślający, że jest nas tylko dwóch.

 

To może ograniczenia w ogóle prowokują do większej kreatywności? Kiedy można wszystko, to czasami nie wiadomo, za co się zabrać, a kiedy zakres środków, po jakie można sięgnąć jest ograniczony, to zmusza do wykazania się pomysłowością.

DŁ: Absolutnie tak i działa to w każdym aspekcie sztuki - tak samo jest w malarstwie czy w fotografii. To, czym dysponujemy chcemy wykorzystać jak najlepiej.

MJ: Pamiętam czasy, kiedy odkrywaliśmy, że z internetu można ściągnąć absolutnie wszystko i zasypywaliśmy nasze komputery plug-inami czy innymi narzędziami do dźwięku, ale im byliśmy starsi, tym bardziej przekonywaliśmy się, że wszystkie niezbędne narzędzia już od dawna mamy. Uznaliśmy też, że nasze brzmienie na albumie i nasze brzmienie na żywo nie muszą być identyczne, mogą być ciekawe w swoich kategoriach. Na żywo jest jeszcze bardziej surowo i rockowo, a album może być bardziej wypicowany.

Nagraliście wyjątkowo optymistyczny, radosny materiał jak na wyjątkowo pesymistyczne czasy. To rodzaj przeciwwagi i próby odreagowania?

MJ: Ktoś kiedyś powiedział, że fajnie jest, kiedy muzyka ma moc naprawiania dnia. Chociażby producenci cukierkowego popu z 2015-2016 roku - Max Martin czy Dr. Luke - często mówią, że najbardziej cieszy ich to, kiedy ludzie czują się przez nich lepiej. My przemycamy ten "optymistyczny nihilizm", humor i założenie, że nic nie ma znaczenia - świat się wali, nic nie możemy na to poradzić, ale możemy cieszyć się tym, co jeszcze istnieje albo przynajmniej próbować to robić.

 

Inspiracje amerykańskim rockiem z końca lat 60. są u was bardzo wyraźne, ale to nie była tylko muzyka, to był społeczny, politycznie zaangażowany ruch i stąd też to pytanie - zastanawiam się, czy macie podobne, buntownicze aspiracje, tym bardziej, że przy obecnych nastrojach trudno zachować neutralność.

MJ: Im człowiek starszy, tym coraz bardziej się przekonuje, że świat nie jest czarno-biały i nawet kiedy coś wydaje się dobre, to trzy poziomy niżej wcale takie nie jest i w drugą stronę podobnie. Kiedy zacznie się zgłębiać tematy związane z polityką, bardzo trudno radykalnie opowiedzieć się po jednej stronie, czego społeczeństwo niestety bardzo często oczekuje. Są oczywiście takie wydarzenia, jak ostatnie protesty, które w pełni popieramy, ale staramy się polityki nie tykać i skupiać na tym, w czym czujemy się najlepiej, czyli graniu na bębenkach i szarpaniu za struny gitary.

DŁ: Ja zupełnie nie czuję się osobą opiniotwórczą w sferze politycznej. Nawet gdybym powiedział, że coś jest czarne, a coś białe, to wcale takie być nie musi. Wiem, że mogę się mylić.

 

MJ: Wyrażanie takich opinii to olbrzymia odpowiedzialność, tym bardziej, że codziennie dowiadujemy się, jak wiele jeszcze wczoraj nie wiedzieliśmy. Dostęp do informacji i manipulowanie nimi to temat na osobną rozmowę, ale zostawiamy to bardziej kompetentnymi osobom.

The Bullseyes. Jeden z artystów siedzi na ziemi i opiera głowę o krzesło. Drugi siedzi na krześle i gra na gitarze.

To może pójdźmy jeszcze przez chwilę tropem nawiązywania do przeszłości - bo objawiło się to u was nie tylko w muzyce, ale też w teledysku do "It Might Not Be For Me", który wygląda tak, jakby powstał w ostatnich dniach przed podbiciem świata przez internet. Warto w sobie pielęgnować nostalgię do niedoskonałej, ale często idealizowanej przeszłości?
MJ: Nostalgia i muzyka idą ze sobą w parze. Czasami kiedy usłyszy się utwór, który po raz ostatni słyszało się na przykład idąc do szkoły jesienią 2005 roku, odpala się cały szlak wspomnień. Nostalgia to niesamowicie potężna siła, a muzyka potrafi ją przywoływać. Przy tworzeniu tego teledysku nie towarzyszył nam jednak aż tak głęboki sentyment. To było raczej coś na zasadzie: Pamiętasz, co czułeś, kiedy patrzyłeś zza ramienia swojego taty na to, co działo się w Windowsie 98? Pamiętasz te labirynty jako wygaszacze ekranu? I stwierdziliśmy, że zrobimy teledysk w tym stylu, bo może więcej osób myśli podobnie. Nie było tam żadnej wielopoziomowej głębi. To miało być po prostu zabawne.

 

DŁ: Zawsze celujemy też w to, żeby zrobić coś atrakcyjnego od strony wizualnej. Wykorzystanie przejść z PowerPointa 97 wydawało nam się bardzo fajnym pomysłem.

MJ: Uznaliśmy, że dzisiejszy świat to świat tytułów i click baitów, a jeśli padnie zdanie: Użyli wszystkich przejść z PowerPointa 97, to będzie przykuwało uwagę.

DŁ: Wydawało się to nośne, a w dodatku to jedna z pierwszych rzeczy, jakie pamiętam z młodości - tatę grającego w "Wolfenstein 3D" i labirynty jako wygaszacze ekranu.

Do czegoś jeszcze macie tak mocno sentymentalny stosunek?
DŁ: Power ballady Bon Jovi.

MJ: Albo power ballady w ogóle. Mamy nawet na Spotify playlistę z najlepszymi - naszym zdaniem - power balladami i głęboko wierzymy, że to jeszcze wróci. Wierzymy, że ten pogłos na werblu i te solówki czy zupełnie niepotrzebny fortepian zatoczą jeszcze krąg i będą znowu popularne. Mam też ogromny sentyment do "South Park", ale nadal powstają nowe odcinki, obydwaj byliśmy też fanami "The Simpsons", ale podobno w ostatnich sezonach nie jest już tak dobrze. Darek uwielbia "Przyjaciół". Wracam też czasami do niektórych gier, chociażby do serii "Metal Gear Solid".

 

DŁ: Pamiętam, jak cały czas w to graliśmy u Mateusza, był pierwszym w naszej grupie przyjaciół, który miał Playstation i zawsze po szkole zbieraliśmy się u niego.

 

Dla mnie to też są ważne symbole nostalgii, do "Przyjaciół" wciąż co jakiś czas wracam i chociaż mogłoby się wydawać, ze jest to marnowaniem czasu - bo ile razy można oglądać ten sam serial - to tak naprawdę za każdym razem oglądam go jako już trochę inna osoba i może stąd bierze się siła sentymentalizmu? Wracamy do czegoś, co się nie zmieniło, ale sami jesteśmy już inni.
MJ: Absolutnie się z tym zgadzam. Szczególnie jeżeli już wtedy to nie były treści skierowane bezpośrednio do nastolatków, tylko do młodych dorosłych. Pierwszy poziom jest właśnie taki, że dorasta się i te wszystkie elementy, które były przemycone pod postacią żartu, żeby udało się je przepchnąć w telewizji nagle zaczynają uderzać.

DŁ: Na przykładzie "Przyjaciół" widać nie tylko to, jak my się zmieniamy i jak my inaczej odbieramy niektóre treści, ale też to, jak świat się zmienia. Niektóre z tych żartów, które były puszczane w amerykańskiej telewizji w latach 90., dzisiaj już by absolutnie nie przeszły.


Z "Metal Gear Solid" mam z kolei takie wspomnienie, że walczyłem z jednym z bossów w trakcie zaćmienia Słońca. Rodzina wołała mnie, żeby popatrzył razem z nimi w niebo, ale gra była ważniejsza.
MJ: [śmiech] Zrobiłbym dokładnie to samo.

The Bullseyes. Zdjęcie zespołu.

Z tego, co mówicie wynika, że znacie się od bardzo dawna, Tworzyliście wspólnie muzykę jeszcze przed The Bullseyes?
DŁ: Nie tworzyliśmy wtedy niczego razem, każdy z nas osobno zajmował się muzyką. Chodziliśmy do jednej klasy od drugiej klasy podstawówki, ale chyba po gimnazjum nasze drogi się rozeszły, poszliśmy do dwóch różnych liceów. Mimo wszystko znajdowaliśmy czas, żeby napić się piwka pod Kauflandem i pogadać, cały czas dbaliśmy z naszą małą grupką o bliskie więzi.

 

MJ: Darek przychodził wtedy do mnie, brał gitarę mojego taty i coś tam sobie rzępolił, a ja miałem fazę na produkcję muzyczną, gramofony i scratchowanie. Robiliśmy sobie bardzo dziwny eksperyment - puszczaliśmy bit, ja do niego scratchowałem, Darek grał na gitarze i to była nasza wspólna twórczość przed The Bullseyes.


Trochę pachnie nu metalem.
MJ: Tak, ale żaden z nas nie był fanem Linkin Park [śmiech]. To działało raczej na tej zasadzie, że dwóch nastolatków musi coś ze sobą zrobić, żeby wyrazić swoje ego. Prawdopodobnie nikt by tego nigdy nie chciał posłuchać, ale my bawiliśmy się doskonale.

Jak to się stało, że utwór "World Doesn't Care" przekroczył już czterysta tysięcy odsłon na YouTube?
MJ: To kwestia bardzo dobrej promocji. Myślę, że wykonaliśmy dobre ruchy na Facebooku i przez YouTube, wiele osób z całego świata pododawało ten utwór do swoich playlist, puściło dalej i jakoś się to nakręciło. Nie było jednego konkretnego miejsca, które wywołało takie zainteresowanie, a raczej dobrze zaplanowana promocja postów. Niestety życie muzyka sprowadza się dzisiaj w osiemdziesięciu procentach do promowania i w dwudziestu do tworzenia muzyki.

Sporo czasu spędziłem na lustrowaniu okładki albumu, dzieje się na niej mnóstwo - koty i ludzie tańczący wokół ogniska, serce zamiast słońca, gryf gitary wyrastający z ziemi... Czy za każdym z tych symboli stoi ukryte znaczenie, czy przede wszystkim chodziło o doznania czysto wizualne?
DŁ: Poprosiłem moją siostrę, która też jest artystką, żeby zinterpretowała to, co znajdzie w naszych teledyskach, tekstach i tak dalej. Głównymi inspiracjami były obrazy Boscha, słowiańskie rytuały i stare ryciny opisujące te rytuały. Na początku "Midsommar" była podobna scena i bardzo nas zainspirowała. Siostra wspaniale to oddała akwarelą na papierze, oryginał mamy zachowany w domu i jesteśmy z niego bardzo dumni.

 

A co robi się po premierze płyty w 2020 roku? Trudno nie odnieść wrażenia, że właściwie niewiele pozostaje poza mediami społecznościowymi.
MJ: Niestety zostaje nam tylko nabijać te liczby, poszerzać grono odbiorców i nagradzać tych fanów, którzy od lat czekali na płytę. Stąd na przykład podpisujemy co tylko się da, a jeśli ktoś zamówi płytę, to możemy ją spersonalizować i narysować co tylko zechce. Alternatywą są koncerty na streamie, ale takie występy zawsze przegrają z nagraniem z live'u, które jest dobrze zmiksowane i dobrze docięte... Właściwie odpowiedź na to pytanie jest zawarta w jego treści [śmiech].

 


Strona korzysta z plików cookies w celu zapewnienia realizacji usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce...

NEWSLETTER FACEBOOK INSTAGRAM

© 2010-2024 Soundrive

NEWSLETTER

Najlepsze artykuły o muzyce