Łukasz Brzozowski: Jak duży wpływ ma na was kicz?
Jay Gambit: Wiem, do czego zmierzasz, ale nie zgodzę się, że kicz wyraźnie dominuje na tej płycie. Po prostu wyciągamy na światło dzienne masę niszowych zagrywek i to one nadały "Despair Anthems" ostatecznego kształtu. Każdy z nas ma wiele zainteresowań, które po zbiciu w jedno dają intrygujący efekt - może dziwny, może trącący myszką, ale niekonwencjonalny. Tego się trzymamy. Jak dodasz do tego czarny humor, otrzymasz pełen obraz Executioner's Mask. Bez odrobiny śmiechu i przymknięcia oka pozabijalibyśmy się nawzajem, a tak możemy chwilowo odetchnąć w tym szalonym świecie.
Co robicie, aby przemycić do muzyki ten czarny humor, jednocześnie unikając przesady i głupkowatości? Wielu artystów ma problem ze znalezieniem takiej równowagi.
Podam konkretny przykład wzięty żywcem z płyty. "Ratboy" jest piosenką o uczuciu bezsilności i swego rodzaju odrzuceniu. Pomysł wziął się z filmu z lat 80. o takim samym tytule, gdzie hybryda dziecka i szczura nie może znaleźć swojego miejsca na świecie. Nikt go nie rozumie i on nie rozumie nikogo. To jest właśnie ta równowaga pomiędzy czarnym humorem a powagą i autentyzmem, jaką podejmujemy w naszych działaniach.
Zapytałem o to, ponieważ już sama okładka ma w sobie coś niesamowicie staromodnego, na granicy dobrego smaku.
Nie do końca rozumiem, co masz na myśli. Wybrałem tę okładkę, bo dostrzegam w niej ogromny ładunek piękna i surowości - beż niepotrzebnych upiększeń. Czy nazwałbym ją staromodną? Raczej nie, prędzej uniwersalną. Wyglądałaby świetnie nawet za dwadzieścia lat.
Największą zaletą waszej muzyki jest organiczne brzmienie i dużo powietrza w poszczególnych utworach. W tym aspekcie trochę uciekacie od post-punka w jego klasycznym ujęciu.
Bardzo miło mi to słyszeć. Wiele w tej sprawie robią nasze korzenie sięgające muzyki ekstremalnej. Dzięki temu nie dopieszczamy niczego na siłę, nie czujemy potrzeby pokazywania stu rzeczy na raz. Zwyczajnie chcemy grać dobre piosenki, które mają w sobie coś pamiętnego i "własnego". Przy czym nie zależy nam na wymyślaniu koła na nowa, a na zwykłej, bezinteresownej zabawie. Poza tym jesteśmy pod ogromnym wpływem grup, które w swojej twórczości poświęcały dużo miejsca hałasowi, choćby The Birthday Party, Sex Church czy Big Black.
Powinowactwo z muzyką ekstremalną nadaje Executioner's Mask bardzo autentyczne i surowe rysy.
Zgadza się, każdy członek Executioner's Mask miał i ma wtyki w ekstremie, z czego jesteśmy niesamowicie dumni. Na tej muzyce się wychowywaliśmy, ekscytowała nas i ekscytuje po dziś dzień. Ryan [Wilson - perkusista] jest legendą w świecie funeral doomu i death metalu, a Craig [Mickle - gitarzysta] to jedna z najbardziej rozpoznawalnych postaci w całym Teksasie, jeżeli chodzi o punk rock. Do tego ja sam współpracowałem z muzykami z najróżniejszych czeluści undergroundu, z laureatami Grammy, harsh-noise'owymi odszczepieńcami. To wszystko daje nam naprawdę wiele w kwestii otwartej głowy i finezji przy tworzeniu kompozycji.
Nie przynosi to problemów związanych z nadwyżką pomysłów w zespole?
Absolutnie nie. Zawsze dążymy do konsensusu na płaszczyźnie kompozytorskiej. Znamy się na tyle dobrze, że rzadko kiedy występują między nami spięcia.
Co daje wam post-punk, czego nie zagwarantowałby ekstremalny metal czy grindcore?
Nie patrzę na to z tej perspektywy. To nie jest tak, że metal ma coś, czego nie ma post-punk albo na odwrót. Najzwyczajniej w świecie obydwa dostarczają nam najróżniejszych rodzajów emocji i wrażliwości, to nas kręci i głęboko się z tym utożsamiamy. Tutaj znowu do głosu dochodzi otwarta głowa. Dzięki szerokiemu zakresowi inspiracji, nie obgryzamy paznokci z nerwów w obawie o to, czy coś wolno, a czegoś nie wolno. Łączymy ze sobą różne pomysły i wychodzi nam to zgrabnie, bo lata gry w przeróżnych projektach zrobiły jednak swoje. Mamy nadzieję, że słuchacze sądzą podobnie.
Ale chyba przyznasz, że post-punk sam w sobie jest raczej wtórnym nurtem.
Nie zgadzam się, nawet dzisiejsze odmiany post-punka mają mnóstwo do zaoferowania. Spójrz na Molchat Doma z Białorusi, ich podejście jest totalnie świeże i pełne energii. Podobnie zresztą sprawa wygląda z Body of Light czy Lust for Youth. Na przykład HTRK inspiruje mnie od co najmniej dekady, nie mówiąc już o wybitnym na każdym możliwym polu Sex Church. Nie jest tak źle z tą muzyką, jak wielu myśli albo chciałoby myśleć [śmiech].
Widzisz w Molchat Doma przyszłość post-punka?
Nie mam bladego pojęcia. Jeśli mieliby nią zostać, wolałbym, żeby zespoły zainspirowane nimi nie kopiowały ich patentów, a raczej obracały samą ideę gatunku w coś nowego, innego i świeżego. Szczerze powiedziawszy, to zespołem najbardziej przyszłościowym w granicach tego nurtu obecnie jest dla mnie Algiers. Ich ostatni album pozamiatał.
"Despair Anthems" spotkał się z bardzo entuzjastycznym odbiorem. Czy po tylu latach grania, komponowania i koncertowania takie opinie robią na tobie wrażenie?
Robią, nie masz nawet pojęcia, jak wielkie. Sprawia mi to autentyczną radość, cieszy, że ludzie wciąż mają ochotę na słuchanie moich różnych dziwactw. Świat jest dziś wyjątkowo smutnym miejscem, ale nie łamię się. Spełniłem większość swoich marzeń, nagrywałem z muzykami, których uwielbiam, komponowałem w studiach nagraniowych z prawdziwego zdarzenia... To dla mnie potężna sprawa - coś jak los wygrany na loterii.