Jarosław Kowal: Wkurzają już was porównania do Deftones albo The Smashing Pumpkins, macie poczucie, że podkreślanie nostalgii w waszej muzyce zaszło za daleko?
Łukasz Hajduk: To i tak jakaś odmiana, bo nasze wcześniejsze zespoły cały czas były porównywane do Converge. Pogodziłem się z tym, że dziennikarze w Polsce znają tylko kilka zespołów, a zawsze jakiś trzeba dokleić [śmiech]. Z drugiej strony, to są super zespoły, więc nie ma na co się wkurzać.
Dawid Schindler: Wiedziałem, że od tego zacznie się ten wywiad. Chciałem sobie nawet przygotować dwie karteczki - na jednej napisałbym "The Smashing Pumpkins", na drugiej "Deftones" i zamiast mojej twarzy w kamerce, pokazałbym jedną z nich [śmiech]. Nie wiem, czy wkurza nas to, czy nie, na pewno jest już trochę zabawne. Jeżeli nawiązujemy do tych zespołów, to wychodzi tak zupełnie naturalnie. Łatwo to połączyć, bo Szymon [Kowalski] ma podobną barwę głosu do Corgana, a my gramy ciężkie, melodyjne riffy na nisko nastrojonych gitarach.
Muzykę można różnie odbierać i można się kłócić, ile jest w tym słuszności, ale okładka waszej ostatniej EP-ki ewidentnie przypomina pirackie kasety TAKT-u z lat 90., więc do jakiegoś stopnia na pewno z premedytacją nawiązujecie do przeszłości. Takie było założenie, kiedy zakładaliście ten zespół czy gdzieś po drodze wzięło to nad wami górę?
ŁH: Zajmuję się projektowaniem naszych okładek i po jakimś czasie coraz trudniej znaleźć pomysły albo zrobisz coś, co ci się podoba, a później ktoś powie, że to rip off "Nowej Aleksandrii" Siekiery, bo miałem taki przypadek. Już się tym nie przejmuję i jak pojawi się jakiś pomysł, to po prostu idę tym tropem. Zawsze podobały mi się chociażby cyfrowe okładki, które wyglądały jak rozłożona okładka kasety magnetofonowej, a wiadomo, że przed laty kupowało się tylko kasety TAKT-u czy innych pirackich producentów. Stwierdziłem, że do tego nawiążę. Swoją drogą to bardzo złożony temat. Niedawno czytałem o tym, jak piractwo wpłynęło na rynek muzyczny w Polsce, łącznie z tym, że kiedy publikowano oficjalne zestawienia sprzedaży albumów, wyniki były tak niskie, że niektóre zespoły nie chciały przyjeżdżać do Polski na koncerty.
Ale jest premedytacja w tym, żeby do lat 90. nawiązywać czy to samo z was wychodzi?
ŁH: Wydaje mi się, że na swój sposób wciąż żyjemy w latach 90. Zawsze myślałem, że jestem obecny w danym momencie i w danym czasie, ale wszystkie moje emocjonalne czy muzyczne przeżycia zawsze wiążą się z latami 90. To po prostu we mnie siedzi i poniekąd na automacie tworzę właśnie w tym klimacie.
DS: Oczywiście kocham tamtą muzę, dorastałem w tamtych latach i ukształtowała mnie. Zaczynałem być wtedy muzycznym freakiem i codziennie słuchałem tych wszystkich zespołów. Ale czy do nich wracam? Tylko czasami, słucham raczej aktualnej muzyki. To, że gramy akurat w taki sposób wynika z tego, że chcieliśmy grać dość prosto i melodyjnie. Czy to aż tak bardzo brzmi jak lata 90... Nie wiem, a jak ty uważasz?
Ja też urodziłem się w latach 80. i dorastałem w 90., więc na pewno słyszę podobieństwa, ale nie mam wrażenia, że jest to dokładna kalka jakiegokolwiek zespołu. Jak się dobrze wsłuchać, to w każdej współczesnej muzyce można usłyszeć coś z przeszłości, nie da się od tego uciec.
DS: Dokładnie, bardzo chciałem to usłyszeć.
Myślicie, że inaczej waszą muzykę odbierają osoby, które mają mniej więcej trzydzieści lat, a inaczej te, które urodziły się już w tym stuleciu i nie wychwycą odniesień do przeszłości?
ŁH: Statystyki pokazują, że jest to publiczność 25+ czy nawet 35+, ale nasz ostatni koncert pokazał, że jest wręcz odwrotnie - przyszła masa ludzi z liceum czy studentów i to my zawyżaliśmy średnią wieku.
DS: Pierwszy raz graliśmy dla znacznie młodszej publiczności i uważam, że to był nasz najlepszy gig. Ludzie reagowali zajebiście. Wydaje mi się, że starsze pokolenia doceniają to, co robimy, fajnie im się tego słucha, ale to młodsze pokolenia potrafią się przy tym bawić.
A wyobrażacie sobie, że moglibyście przejść taką samą drogę, jak 30 Seconds To Mars, którzy zaczynali w dość podobnych rejonach muzycznych, a ostatecznie odbili w kierunku elektronicznego popu?
ŁH: Nie znam dyskografii 30 Seconds To Mars, ale mam świadomość, że kiedyś grali bardziej progresywną muzykę, a teraz bardziej popową. Nie widzę w tym niczego złego. My na pewno nie kalkulujemy, co jest akurat w tym sezonie modne.
DS: Ja gdzieś z tyłu głowy kalkuluję tylko tyle, żeby te numery konstruowane były w sposób skuteczny, czyli powinny dobrze zadziałać na koncercie albo dobrze będzie się ich słuchać w danej sytuacji. A czy będziemy się naginać? Nie wiem... Słuchamy nowej muzyki, śledzimy rozwój zespołów, które cenimy i interesują nas zaskakujące zwroty akcji w tych zespołach. Jesteśmy na takie przemiany bardzo otwarci.
ŁH: U wielu zespołów właśnie te momenty, kiedy zaczynają romansować z inna muzyką są najciekawsze. Dla mnie to jest spoko, nie uważam, że musisz cały czas robić to samo, tylko dlatego, że twój fanbase ma jakieś oczekiwania.
Balansujecie na bardzo cienkiej granicy pomiędzy muzyką poważaną w undergroundzie - i zdaje się, że z tym też się najbardziej identyfikujecie - a muzyką, która mogłaby polecieć na przykład w Antyradiu, tylko czy tego byście chcieli? Czy wrzucilibyście post z namawianiem do głosowania w jakiejś liście przebojów albo czy dalibyście się zaprosić na występ podczas juwenaliów?
ŁH: W Antyradiu już lecieliśmy i nie sądzę, żebyśmy odmówili występu na juwenaliach.
DS: Jestem na to totalnie otwarty. Wywodzimy się ze środowiska hardcore'owego i punkowego, ale zrzuciłem już kajdany i nie będę się dwa razy zastanawiał, czy gdzieś zagrać. Jestem za stary na takie rozkminy. Moje serce dalej płonie do tamtej muzyki [śmiech] i zawsze będzie, ale totalnie nie miałbym problemu, żeby zagrać na juwenaliach. Uważam, że to by było zabawne doświadczenie i na pewno pouczające, to jednak inna skala, trzeba się inaczej do takich koncertów przygotowywać. Oczywiście nie liczę na to, ale cieszę się, kiedy nasza muzyka może docierać do rożnego grona odbiorców.
ŁH: A zagrałbyś koncert w miejscu, którego perkusista zamawiał kiedyś "pięć piw"? [śmiech]
DS: Co masz na myśli?
ŁH: To taka scenowa wrzuta, że ktoś kiedyś grał gdzieś, gdzie w latach 90. występowała jakaś kapela NSBM [śmiech]. Ja oczywiście w życiu bym nie zagrał w klubie, gdzie organizowane są takie koncerty i zdarzało mi się odmawiać.
DS: Jasne, są pewne granice i od takich klimatów zawsze trzymamy się jak najdalej. Jak na razie koncertów nie ma zresztą wiele, a najczęściej organizujemy je sami, co uwielbiam, bo wtedy od początku do końca ustalamy, kto zagra i jak to będzie wyglądało.
Wspomniałeś o scenowej wrzucie i właściwie wiadomo, że w klubach, gdzie tolerowane są występy nazistów nie wystąpicie, ale poza wykluczeniem ze środowiska, można też narazić się na jego drwiny, bo na przykład gdybyście zagrali razem z Luxtorpedą, to pewnie niektóre osoby wypominałyby to wam do końca życia.
ŁH: Tak, to jest obusieczny miecz, ale pamiętam też, że jako dzieciak chodziłem na takie mieszane koncerty, często jako headlinerzy grały zespoły, które mi się nie podobały, ale zdarzał się ten jeden, który potrafiłem odizolować od reszty wydarzenia. Odkryłem w ten sposób na przykład Something Like Elvis i przez kolejne pięć lat był to mój ulubiony zespół.
DS: Wiem, o czym mówisz i też miałbym to z tyłu głowy, ale tak naprawdę to nie moja sprawa, co sobie ktoś o mnie pomyśli. To opinia tej osoby i czy będzie o mnie albo o zespole mówić coś negatywnego, to mnie totalnie nie obchodzi. Chociażby przywołując przykład Antyradia - byliśmy puszczani w tej samej audycji, w której puszczany był Nocny Kochanek i kilka innych zespołów. Nie mam na to wpływu i nie chcę o tym cały czas myśleć albo próbować to kontrolować.
Na pewno elementem najbardziej uniwersalnym są teksty, bo do pewnego stopnia ludzkie losy rozgrywają się jednakowo, podobne problemy trapią ludzi teraz i trapiły dwadzieścia lat temu. Przy pierwszej styczności z waszą muzyką nie wiedziałem nawet, kto za nią stoi i na podstawie tekstów założyłem, że są to nastolatki.
DS: Za teksty odpowiedzialny jest Szymon, ale uznaję to za komplement. Mamy świadomość, że granie intensywnej, około rockowej muzyki to young man's game, coś dla młodych ludzi, a my wszyscy mamy już dużo ponad trzydziestkę, jeżeli więc mówisz, że czuć od tego coś młodzieńczego, to zajebiście.
W ostatnich latach coraz więcej śpiewa się po polsku, ale jak pomyślę o próbach śpiewania po polsku w klimacie Deftones sprzed piętnastu-dwudziestu lat, to nigdy się to dobrze nie skończyło. Zaryzykujecie kiedyś?
ŁH: Kiedyś byłem uczulony na język polski, nie wiem dlaczego, ale odrzucał mnie. Później zrozumiałem, że to kwestia dobrych tekstów i jednak można dobrze śpiewać po polsku. Zresztą nie trzeba daleko szukać - Syndrom Paryski, Sklepy Cynamonowe, Melisa. Wojtek Filipowicz i Mateusz Romanowski to moi ulubieni tekściarze.
DS: Język polski nie jest tak śpiewny, jak angielski, w którym zaśpiewasz trzy słowa i od razu brzmi to jak muzyka. Trzeba mieć naprawdę wysokie umiejętności, żeby zrobić to dobrze. Łukasz zawsze mówi, że białasy tańczą do tekstów i to naprawdę tak działa. Ludzie czują więź z muzykami, kiedy mogą śpiewać razem z nimi i oczywiście zdarza się, że śpiewają również po angielsku, ale kiedy wychodzi Syndrom Paryski - uważam zresztą, że to wyjątkowy zespół i drugiego takiego w Polsce nie ma - to Wojtek pisze takie teksty, że po prostu nie da się razem z nim nie śpiewać. Nie trzeba nawet dużo tego słuchać w domu, wystarczy ze dwa razy usłyszeć refren i już go znasz. Ten gość ma dopiero dziewiętnaście lat, a pisze dojrzałe rzeczy, które rezonują ze mną, trzydziestosiedmiolatkiem, ale będą rezonować też z jego rówieśnikami. Trzeba mieć do tego mega talent i mega wyczucie.
ŁH: Na ich ostatnim koncercie kiedy skończyli set, publiczność chciała więcej, ale nie mieli już żadnych utworów, więc ludzie sami odśpiewali jeden z nich. Dużo już widziałem, ale czegoś takiego jeszcze nie, co samo w sobie świadczy o ich jakości.
Na koniec mam jeszcze propozycję quizu - ja mówię nazwę zespołu, a wy mówicie, co o nim sądzicie. Najpierw najbardziej oczywisty - Deftones.
DS: Pokaż tatuaż.
ŁH: Musiałbym ściągnąć gacie.
White Pony?
ŁH: Tak, mam wydziaranego konika. To dla mnie wyjątkowy zespół, usłyszałem ich jako nastolatek i do dwudziestego któregoś roku życia słuchałem non stop. Przy "Diamond Eyes" trochę odpadłem, ale na pewno bardzo mnie zainspirowali, uwielbiam sposób, w jaki gra u nich bas, w jaki konstruują melodie.
DS: Ja też jestem absolutnym fanem, uwielbiam ich od dziecka. Dostałem kiedyś na kasecie "Around The Fur" i kiedy odpaliłem w domu, totalnie odleciałem. Mogę powiedzieć, że to mój ulubiony zespół.
Ciekawe jest też to, że pojawili się w tym samym czasie co Korn czy Papa Roach, ale o ile z tych zespołów wiele osób dzisiaj się nabija, o tyle Deftones cały czas ma szacunek.
ŁH: Starzeją się godnie, nigdy nie powinęła im się noga, nawet kiedy przy reedycji "White Pony" dodano "Back To School" na samym początku.
DS: Kocham ten numer, wyszedł super.
ŁH: Gdybym miał tę wersję "White Pony", to za każdym razem bym go przerzucał [śmiech].
No to jak jesteśmy w rejonach nu metalu, to może Limp Bizkit.
ŁH: To jest bardzo ciekawe... Mam wrażenie, że Limp Bizkit było genialnie chujowym zespołem. Zjednoczyli wszystkich rednecków w całych Stanach, opanowali wszystkie listy przebojów... Nawet dzisiaj rano oglądałem, jak Tim Commerford z Rage Against The Machine w ramach protestu podczas MTV Video Music Awards wdrapał się na scenę i siedział tam. Mieli wtedy na koncie teledysk do "Testify", gdzie pokazywali, jak zablokowali Wall Street, cały happening rejestrował Michael Moore, a Limp Bizkit mieli "Break Stuff" reżyserowane przez Freda Dursta, gdzie ludzie w czerwonych czapeczkach udawali, że śpiewają tekst. Siła Limp Bizkit była ogromna, każdy ich znał. Fenomen i zaraza jednocześnie.
DS: W liceum miałem dziewczynę, która słuchała Christiny Aguilery, N Sync i Limp Bizkit [śmiech]. Ja się na nich nigdy nie złapałem, nie czułem tej "wrażliwości".
ŁH: To ja się przyznam, że złapałem się - czasami słuchałem "Nookie" [śmiech].
DS: Wiadomo, jak byłeś małolatem, to słuchałeś nowych rzeczy i trudno było się na to nie natknąć.
ŁH: Pochodzę z małego miasteczka i w tamtym czasie byłem częścią sceny skate'owej. Słuchałem jednocześnie metalu i hip-hopu, a za takie rzeczy dostawało się wpierdol. Mnie się nie zdarzyło, ale miałem poczucie, że przynależę wszędzie i nigdzie, a tu wyskoczył zespół, który miał w to wszystko wyjebane i nagle każdy go lubi. Wtedy sobie uświadomiłem, że nie jestem sam [śmiech].
Może jeszcze coś z Polski... Illusion?
ŁH: Jak pojawiło się Illusion, to miałem na nich ogromną zajawę, ale bardzo szybko mi przeszło.
DS: Miałem tak samo. Trzy pierwsze płyty to było coś innego, było mega ciężkie, teksty po polsku i zaśpiewy grunge'owe, bardzo byłem tym zainteresowany, ale chwilę później uznałem, że to jednak nie jest dla mnie.
A jakieś inne polskie zespoły z tego okresu? Funny Hippos, Crew albo Guess Why?
ŁH: Na pewno miałem na kasecie Hey czy Kobong, ale teraz nie wracam do tego.
DS: Ja nawet nie znam zespołów, które wymieniłeś.
Jeszcze ostatni, ten, o który kłótnie będą trwały do końca świata - Metallica.
ŁH: Moja zajawka na bębny zaczęła się od momentu, kiedy po raz pierwszy usłyszałem "One". Uderzałem pisakami w biurko i w lampkę, udawałem, że jestem Larsem i w ogóle myślałem, że Lars jest bogiem [śmiech]. Wczesna Metallika wiele dla mnie znaczy, a po "czarny albumie" - podobnie jak wiele innych osób - przeżyłem rozczarowanie i teraz nie jestem w stanie tego słuchać. Ale nadal uważam, że jest to bardzo znaczący zespół w historii muzyki.
DS: Nigdy nie powiem złego słowa na tę kapelę. Kiedy dostałem pierwszą gitarę elektryczną, zapisałem się na prywatne lekcje. Koleś zapytał, jaką lubię muzykę, wymieniłem kilka metalowych zespołów, a on powiedział tak: Jak zagrasz każdy kawałek Metalliki, od pierwszej płyty do "czarnego albumu", to zagrasz już wszystko i możemy się pożegnać. Trwało to przez rok, spotykaliśmy się raz albo dwa razy w tygodniu i grałem dokładnie każdy numer Metalliki. Każdy riff, każdy bridge, każdy refren i każdą solówkę, ale Hetfielda, bo Hammetta do tej pory bym nie zagrał. Grałem to wszystko od dechy do dechy i jak już wszystko potrafiłem zagrać, to usłyszałem tylko: Dziękuję, mamy to, do widzenia [śmiech]. Ten zespół jest dla mnie bardzo ważny i darzę go dużą miłością. Rzadko wracam do ich muzyki, ale jak czasami włączę "...And Justice For All", to mam łzy w oczach.
fot. Foto Pixey - Justyna Kamińska