Jarosław Kowal: Wiem, że duma oznacza ciemność w języku Kikuyu, ale w polskim to samo słowo ma inne, również pasujące to was znaczenie, bo z jednej strony sięgacie po elementy industrialu czy grindcore'u, ale z drugiej ma to wyjątkowy posmak i podejrzewam, że nie mogłoby powstać w żadnym innym miejscu na Ziemi. Wasze otoczenie ma wpływ na to, jak brzmicie?
Martin Kanja: Pochodzę z Nairobi i spędziłem tutaj całe życie. Wszystko, co usłyszycie na albumie i wszystko, co dotyczy naszej muzyki jest związane z tym miejscem. Duży wpływ miała na mnie muzyka, której słuchałem jako dzieciak - z metalową sceną byłem blisko się już we wczesnym wieku nastoletnim i nigdy od niej nie odszedłem. Brzmienie naszego miasta, nastrój naszego miasta i życie w naszym mieście dodają sił do tworzenia. Jako artysta zajmuję się przede wszystkim komentowaniem rzeczywistości, z której się wywodzę, a te utwory to jedyne życie, jakie znamy, niczego nie próbujemy naśladować. Nie mam zresztą na to żadnego wpływu - po prostu nie jestem w stanie opowiadać o niczym, czego sam nie przeżyłem.
Sam Karugu: Nie znaczy to, że nie możesz tworzyć podobnej muzyki w innym miejscu na świecie. Dzisiaj każdy dzieciak z laptopem może już coś nagrać. Ja i Kanja słuchamy bardzo wiele różnej muzyki, więc przenosimy te inspiracje do naszego brzmienia. Scena w Kenii jest zresztą szalona, ludzie mają szerokie zainteresowania i często łączą odmienne gatunki. Bardzo żałuję, że większość osób nie może tego wszystkiego zobaczyć i usłyszeć.
W łączeniu gatunków na szeroką skalę jest też miejsce na lokalną muzykę etniczną?
MK: Tak, często czerpiemy z tutejszej muzyki etnicznej, co wynika z tego, że zawsze nas otacza. Można to usłyszeć chociażby w utworze "Angels and Abysses" albo w "Corners in Nihil" - perkusyjne bity, jakie tam wykorzystujemy całkowicie nawiązują do miejsca, z którego pochodzimy, ale to trochę bardziej skomplikowane, bo wszystko zależy od tego, z jakiego rejonu w Kenii jesteś. Nasze aranżacje i sposób, w jaki używamy syntezatorów odzwierciedlają to. Innym elementem etnicznym są teksty - większość pisana w suahili. Wszystkie te elementy składają się na to, kim jesteśmy. Nie chcemy sprzedawać ściemy, stawiamy na autentyczność. Nie będę przecież udawał, że pochodzę z Ameryki czy z Europy, pochodzę z Nairobi.
SK: Jeżeli mieszkasz w Kenii, to zawsze otacza cię dużo etnicznej muzyki. Ohangla czy benga to muzyka, z którą dorastamy, kochamy ją i wybrzmiewa w tym, czym się zajmujemy. Lubię też korzystać z sampli etnicznych instrumentów, na przykład bębnów z ohangli albo nyatiti, i później przekształcać je w midi, bawić się nimi. To naprawdę fajne, możesz ustawić na przykład ohanglę na trzy uderzenia na minutę. Odkrycie tego było dla mnie szokujące, nigdy nie spotkasz człowieka, który grałby w ten sposób.
Na Zachodzie wciąż wszystko, co zakorzenione jest w innych tradycjach muzycznych sprowadzane jest do określenia "world music", ale w ostatnim czasie chyba da się odczuć zmianę i zainteresowanie głębszym poznawaniem odmiennych kultur.
MK: Tak, wydaje mi się, że ludzie są teraz bardziej otwarci na eksperymentowanie i próbowanie nowych rzeczy. Dlatego mamy możliwość pokazać się - nikt nie chce przez całe życie słuchać tego samego. Czuję, że jest lepiej, bo mamy coraz mocniejszą więź z innymi kulturami. Nie da się przez całe życie jeść w McDonaldzie i pić w Starbucksie, ciekawsze jest robienie czegoś, czego jeszcze się nie robiło. Nie ważne, czy to jest "world music", czy to będzie muzyka Zachodu czy Wschodu - wszyscy jesteśmy ludźmi, możemy eksperymentować z różnymi rzeczami i dzięki temu jesteśmy silni. Różnice sprawiają, że życie ma większą dynamikę, inaczej wszystko byłoby nudne.
SK: Teraz możesz znaleźć w internecie dosłownie wszystko, od Beethovena po metal, a kiedy ktoś jest znudzony - zwłaszcza młodzież - szuka nowych rzeczy. Myślę, że łączenie się z innymi kulturami działa.
W ostatnim czasie pisało o was wiele europejskich czy amerykańskich portali - z waszej perspektywy trudniej jest dzielić się muzyka zagranicą czy trudniej jest w Kenii?
MK: W Kenii wszystko jest popierdolone, to jeden wielki chaos. Na pewno łatwiej jest zagrać koncert w Europie niż w Kenii czy w Ugandzie, chociażby dlatego, że zainteresowanie jest większe. Tutaj niewiele osób słucha metalu. Uwielbiam jednak to, że te wąskie grono ma tak wiele pasji. Nie lubię, kiedy na koncercie w Europie jest z pięć tysięcy osób i ledwo możesz się ruszać, a zespołu nawet nie widać.
SK: Wydaje mi się, że łatwiej jest pokazywać muzykę na skalę międzynarodową, rynek jest znacznie większy. Można trafić na wiele osób zajmujących się metalem, muzyką elektroniczną czy eksperymentalną, a na skalę lokalną jest to znacznie węższe działanie i trudno coś wypromować.
Scena w Nairobi jest silna i zróżnicowana, wiem, że wcześniej graliście w metalowych zespołach, ale czy są w okolicy także inne lokalne sceny?
MK: Gramy w zespołach od czasów nastoletnich, będzie już z dziesięć lat. Zawsze było trudno z organizowaniem koncertów - w większości klubów kiedy słyszą, że gramy metal albo jakieś inne dziwactwa , nie potrafią zrozumieć, po co chcemy to pokazywać. Tak naprawdę trudniej jest zorganizować koncerty u nas niż w innych krajach. Lokalnych scen jest w pobliżu bardzo dużo i są bardzo silne - Botswana, Egipt, Tunezja. Trzeba się przebić z czymś, czego w tych społecznościach jeszcze nie ma. Kiedy grasz na festiwalach na już aktywnych scenach, łatwiej można dotrzeć do ludzi, ale tworzenie sceny od podstaw jest niesamowite trudne. Nawet zachęcenie ludzi do zrobienia mosh pitu to wyzwanie, od razu pytają: Co wy wyczyniacie?
SK: Nasza scena jest mocna, ale jest dużo innych scen dookoła. Granie w metalowym zespole jest tutaj mocno popierdolone. Masz na przykład pięć osób w składzie, a za występ dostajesz około sto euro. To bardzo trudne.
Czytałem wywiad z organizatorem Nairobi Metal Festival - według niego zorganizowanie metalowego koncertu w Kenii jest wręcz ekstremalnie trudne ze względu na brak zainteresowanych klubów i brak odpowiedniego sprzętu. Rozwiązania mogą być dwa - wyjazd do miejsca, gdzie są bardziej sprzyjające warunki albo zostanie na miejscu i próba zmienienia sytuacji. Co jest wam bliższe?
MK: Tak naprawdę obydwie z tych możliwości są nam bliskie. Od dawna próbujemy coś tutaj zmienić, ale cały czas jest to bardzo trudne, więc próbujemy też działać w innych krajach, zdobyć jakieś fundusze. Staramy się iść w dwóch kierunkach jednocześnie.
SK: Faktycznie zorganizowanie koncertu jest tutaj bardzo trudne, ale najlepszy sposób na ożywianie sceny to właśnie jeżdżenie w trasy i zachęcanie ludzi, żeby przyjechali także do nas. Chociażby Last Year's Tragedy czy ParkingLotGrass występowali w Niemczech i zainteresowali ludzi metalem z Kenii. Oczywiście brak sprzętu jest fatalny i nie do przeskoczenia, ale przeniesienie się do innego kraju nie sprawi, że będzie lepiej. Wolę poprawić sytuację tutaj i cały czas grać koncerty. Siła i ogień ludzi w Kenii są dla mnie bardzo ważne.
A na jakim sprzęcie nagraliście album "Duma"?
MK: mikrofony, dużo syntezatorów, nagrań terenowych - deszczu, ludzi hałasujących na ulicach czy boda boda [motocykle-taksówki], do tego gitary, różne bębny, kongi, na których zagraliśmy blasty, było tego naprawdę dużo. Sięgnęliśmy zarówno po naturalne dźwięki z otoczenia, jak i syntezatorowe. Najważniejszy jest dla nas jednak nastrój. Czasami zdarzało się, że gdzieś szliśmy, usłyszałem jakiś hałas i mówiłem: Szybko, nagrywaj to. Na przykład w końcówce "Lionsblood" podłączaliśmy gitarę do wzmacniacza, a sprzężenie tak mi się spodobało, że od razu je nagraliśmy. Stworzyliśmy ten album z dźwięków, jakie nas otaczały. Może to brzmieć bardzo ogólnikowo, ale naprawdę to tylko tyle [śmiech].
SK: Duma to laptop, karta dźwiękowa, gitara, mikrofon i my [śmiech].
Sądząc tylko po tytułach typu "Corners in Nihil", "Kill Yourself Before They Kill You" czy "Pembe 666" można pomyśleć, że patrzycie na świat jak na mroczne i niebezpieczne miejsce, ale ta pesymistyczna wizja jest związana tylko z Dumą czy prywatnie macie identyczne nastawienie?
MK: Życie jest pojebane. Późny kapitalizm to pierdolona pustka. Teraz jeszcze ten koronawirus... I tak już myślałem, że wszystko jest pojebane, a teraz jeszcze doszedł do tego wirus. Świat jest rozpieprzony i nie chcę nawet myśleć, co będzie dalej.
SK: Widzę to tak samo. Nie możesz skakać z radości, patrzeć na świat przez pryzmat tęcz i jednorożców, kiedy tak naprawdę masz przed sobą gówno. To podejście realistyczne i jedyne logiczne. Na przykład "Pembe 666" jest z tym związane - zdobywasz cały ten splendor, wszystkie te pieniądze, a później i tak okazuje się, że jesteś w dupie. Tak samo jest z "Kill Yourself Before They Kill You" - nie twierdzę, że mamy się wszyscy pozabijać, ale co by się nie wydarzyło, zawsze słyszysz to: Heil, heil, heil. To się nigdy nie kończy, nieustanny chaos. Oczywiście fajnie jest mieć pozytywne nastawienie, często jest to potrzebne, ale nie ma w tym realizmu. Na przykład teraz mieliśmy mnóstwo zabookowanych występów, zapowiadało się świetnie, ale wszystko się zjebało przez koronę.
MK: Najgorsze są wszystkie te "izmy" - rasizm, kapitalizm, nepotyzm. To nas rozdziela. Ktoś ci mówi, że nie możesz spędzać czasu z kimś innym albo tworzyć wspólnie muzyki, bo ta osoba pochodzi z niewłaściwego plemienia albo dlatego, że jest biedna czy bogata... To same kłamstwa i iluzje.. Trzeba się z tego wybudzić i zadać sobie pytanie: Co my właściwie odpierdalamy? Wszyscy jesteśmy ludźmi, mamy takie same płuca, mamy takie same nerki, mamy takie same żołądki - wyluzujmy i skupmy się na tym, żeby żyć. Całe to rozróżnianie na klasy i rasy jest nudne.
Muzyka może odgrywać w tym rolę? Oczywiście nie wpłynie na polityczne decyzje, ale może otworzy oczy pojedynczym osobom.
MK: Myślę, że tak, bo kiedy słuchasz muzyki, twoje uszy są otwarte, nie musisz przejmować się całym tym dodatkowym gównem. Muzyka ma ogromną moc - może sprawić, że po prostu rozluźnisz się i będziesz zadowolony z życia. To bardzo ważne narzędzie, potrafi przebudzić ludzi i pokazać im, że istnieje coś więcej niż tylko szkoła czy siedzenie w domu z rodziną, możesz przeżyć coś naprawdę wartościowego, czego nie znajdziesz w gazetach. Możesz poznać prawdziwych ludzi z krwi i kości. Wszystko sprowadza się do tego, że trzeba być człowiekiem, być sobą, być wyrozumiałym i kochającym, a nie ma lepszego sposobu, żeby to wszystko przekazać niż muzyka. Żadne kazania nie będą równie skuteczne. W muzyce, tekstach czy w nastroju możesz odnaleźć perspektywę, której dotąd nie znałeś.
SK: To nawet nie musi być zmienianie świata, wystarczy dwóch chłopaków z Kenii, którzy posłuchają metalu i to się okaże dla nich ogromną mocą. Oczywiście na politykę nie wywrze to żadnego wpływu, ale wystarczy, że ktoś posłucha na przykład Nirvany i nagle dla niego to będzie właśnie to coś.
Dużo się o was ostatnio pisało, ale wasza muzyka nie jest łatwa i nawet przy zainteresowaniu mainstreamowych mediów, trudno sobie wyobrazić równie duże zainteresowanie mainstreamowej publiczności. Jaki więc stawiacie sobie teraz cel?
MK: Dla mnie to jest właśnie to - pierdolić mainstream, zniszczyć tę muzykę. To wszystko jest nudne, świat jest nudny, a jeszcze do tego ten wirus... Mam gdzieś mainstreamowe media i łatwą do słuchania muzykę. Dla mnie celem jest granie dla Nyege Nyege [wytwórnia Dumy] i robienie tego dobrze. Oczywiście to nie wszystko, ale obecnie zupełnie mi wystarczy.
SK: Podobało mi się, kiedy ktoś napisał o nas, że szczamy na mainstream. Ludziom jest dyktowane, czego mają słuchać i jak mają wyglądać, a to jest nudne i głupie. Po co otaczać czcią gówno? Dlatego zainteresowaliśmy się metalem - tego nie ma w radiu, nie ma właściwie nigdzie i dlatego to kochamy. Czuję, że mam te utwory w głowie i w sercu, gdybym z nimi umarł, byłoby to okropne. Nie interesuje mnie życie gwiazdy rocka, limuzyny są fajne, ale nie o to w tym chodzi. Nie będę żył wiecznie, a chciałbym stworzyć coś nowego. Jeżeli ludzie urodzeni w 2050 albo w 2070 będą słuchać jakiejś ciekawej, szalonej muzyki, bo coś tak dziwnego powstało w 2020 roku i do nich przemówiło, to świetnie. Nie mogę przecież grać tego, co Travis Scott albo Cannibal Corpse - to już było, trzeba szukać czegoś nowego. Mainstream robi z kolei coś przeciwnego - chwyta się czegoś i później zmusza nas, żebyśmy wszyscy to gówno połykali. To nudne, a teraz nie możesz w dodatku podróżować przez wirusa, więc jest jeszcze nudniej. Po prostu jebać to wszystko i robić swoje. Nie bądźcie klonami.