Barbara Skrodzka: Pod koniec 2019 roku wydałeś debiutancki album, "Not Loud Enough". Jaki to materiał?
Marius Bear: Jestem bardzo zadowolony z każdej piosenki, każda jest inna. Na płycie znajdują się zarówno ballady, jak i utwory, które z powodzeniem mogą lecieć w radiu. Piosenka "Broken" ma zupełnie nowy charakter. Mój debiutancki album jest bardzo zróżnicowany, zawarta jest na nim każda wersja mnie.
Mieszkałem przez jakiś czas w Londynie, w ubiegłym roku napisałem tam ponad dziewięćdziesiąt piosenek - wśród nich znajduje się wiele bardzo dobrych. Trzymamy je, czekamy aż nadejdzie odpowiedni moment. Pisanie jest czymś podobnym do chodzenia na siłownię, tylko zamiast trenowania swoich mięśni, trenujesz proces komponowania i umiejętności producenckie. Należy robić to codziennie, tak często jak to tylko możliwe.
Wspomniałeś Londyn, wcześniej dwa lata spędziłeś w szwajcarskim wojsku. Jak twoje życie wygląda teraz?
Teraz żyję z muzyki. Poniedziałki i wtorki są moimi dniami wolnymi, wtedy spędzam czas z dziewczyną. W środy zazwyczaj chodzę z moim managerem do biura w Zurychu. Kiedy jesteś słuchaczem, wiele kwestii jest dla ciebie niewidocznych, a jako twórca muzyki musisz dopilnować umów, zadbać o merch i tak dalej. Przy normalnych warunkach od czwartku zazwyczaj gramy już koncerty. W ubiegłe wakacje zagraliśmy na około osiemnastu festiwalach w Szwajcarii.
Zostałeś też nagrodzony w kategorii Najlepszy Talent 2019 podczas rozdania Swiss Music Awards. Wydajesz się być lubiany i doceniany przez szwajcarską publiczność.
Publiczność chętnie przychodzi na nasze koncerty, a moje utwory są często grane w radiu. Moja muzyka jest ponadczasowa, nie podążam za żadnymi trendami. Słuchając moich piosenek, nie jesteś w stanie stwierdzić, z jakiego okresu pochodzą, może to być to rok 2012, ale także 2025. Na ludzi najbardziej działają emocjonalne ballady, w których przekazuję publiczności to, jak sam się czuję. W tym leży moja siła. W klubie dla tysiąca osób jestem w stanie zaśpiewać balladę fortepianową, w czasie której nikt nie rozmawia.
Masz jakieś inne pasje poza muzyką?
Nie mam za dużo czasu na cokolwiek innego. Nie jestem ściśle związany z żadną wytwórnią ani wydawnictwem, przez co wszystko robimy sami, a jest co robić. Wolny czas spędzam z moją dziewczyną, związek też potrzebuje trochę pasji [śmiech].
Czasami idę na taki firmowy koncert tylko z gitarą i zarabiam więcej niż podczas występu na festiwalu
Mimo wszystko muzyka nie była dla ciebie pierwszorzędnym wyborem, pojawiło się to dopiero później. Nie żałujesz?
Zawodem, w którym się kształciłem była mechanizacja maszyn budowlanych, w szczególności koparek. Mój ojciec prowadzi swoją firmę, więc najbezpieczniejszym wyborem byłoby dla mnie rozpoczęcie pracy właśnie tam. Ojciec zbudował tę firmę w wieku trzydziestu pięciu lat, ale do tego czasu podróżował po całym świecie, pracował w kopalni w Australii, na kontenerowcu, w supermarkecie, robił wiele różnych rzeczy. W tym jestem trochę do niego podobny. Nigdy nie wiesz, co przyniesie przyszłość. Jak się okazało, żaden zawód nie jest teraz wystarczająco bezpieczny i stabilny. W muzyce dobre jest to, że ludzie zawsze będą jej potrzebowali. Do tej pory grałem koncerty, z których spokojnie mogłem przeżyć, także koncerty prywatne, na weselach, spotkaniach firmowych. Czasami idę na taki firmowy koncert tylko z gitarą i zarabiam więcej niż podczas występu na festiwalu. Teraz trzeba tak pracować, ponieważ dochód ze sprzedaży płyt jest bardzo niski, a musisz jakoś zarabiać. Moja muzyka bardzo dobrze pasuje na tego typu występy.
Sam często słuchasz muzyki innych wykonawców?
Cały czas zajmuję się muzyką, przez co słucham jej w bardziej zawodowy sposób. Problem leży w tym, że kiedy jestem pochłonięty muzyką - piszę piosenki niemal każdego dnia, średnio trzy tygodniowo, odwiedzam znajomych artystów, z którymi wspólnie tworzymy - nie cieszy mnie słuchanie jej. Mogę to porównać do bycia prezenterem radiowym - po całym dniu puszczania i słuchania piosenek w pracy, nie masz ochoty na słuchanie radia wieczorem w domu.
Wszyscy znają cię jako Marius Bear, podczas gdy twoje prawdziwe nazwisko to Marius Hügli? Co się stało z Mariusem Hügli?
Rozmawiałem o tym z moim managerem, zastanawialiśmy się gdzie odszedł Marius Hügli. Nowe imię artystyczne mi pasuje, ponieważ czasem jestem głośny, czasem spokojny, poza tym jestem szeroki jak niedźwiedź [śmiech]. Prywatnie, jako Marius Hügli, jestem całkiem zabawnym kolesiem. Na scenie natomiast wyciszam się, sięgam po głębsze uczucia, jestem bardziej emocjonalny. Stojąc przed publicznością, czuję się tak, jakbym obnażał się z emocji. Jestem trochę nieobecny i odizolowany, wszystko się wtedy zdarza samoczynnie i nie ze wszystkich rzeczy zdaję sobie sprawę. Porównałbym to do bycia pijanym i wracania taksówką o trzeciej nad ranem [śmiech].
Skąd biorą się u ciebie tak głębokie uczucia?
To są rzeczy, których nigdy wcześniej nie miałem okazji uwolnić. Dorastałem na wsi i śpiewanie nigdy nie było czymś, z czym wiązałbym swoją przyszłość. Zacząłem dość późno i wstydziłem się tego - w moim regionie mężczyzna, który śpiewa jest uważany za geja albo dziwaka. Emocje, po które sięgam w muzyce pojawiły się trochę przez myślenie o śmierci, trochę przez życie w trasie i podróż, jaką musisz pokonać jako muzyk. To ciężka przeprawa, w którą inwestujesz wiele pasji, czasu i pieniędzy.
Jaki jest zatem cel twoich wysiłków? Gdzie chcesz dojść?
Największą motywacją jest dla mnie pozycja, którą już zbudowałem sobie w Szwajcarii. Najpiękniejszą rzeczą w muzyce jest to, jeśli ktoś przyjdzie na mój koncert - widać to zwłaszcza w przypadku par - i powie, że któraś piosenka z jakiegoś powodu jest dla niego ważna. Dla mnie taką wartość ma wiele utworów Sum 41. Związane są z konkretnymi wydarzeniami w moim życiu i za każdym razem kiedy słyszę ten czy inny utwór, przed oczami pojawia mi się konkretny obraz. Tworzenie tego obrazu dla innych jest dla mnie największą i najpiękniejszą rzeczą w muzyce. Film lub książka nie zawsze potrafi to zrobić. Muzyka z kolei może stać się częścią ludzkiego życia.
Moją słabością, jak i innych artystów, jest nieustanne myślenie o tym, co dalej, kiedy kolejna piosenka...
Na swoim koncie masz już album, ostatnio wydałeś nowy singiel "Now or Never". Jakie są twoje dalsze plany?
Teraz kiedy wydasz album, wystarczy kilka tygodni i nie ma po nim śladu, dlatego ważne jest to, żeby nowa muzyka została na dłużej w świadomości odbiorców. Moją słabością, jak i innych artystów, jest nieustanne myślenie o tym, co dalej, kiedy kolejna piosenka... Teraz będziemy wydawać single. Mam kilka utworów w zanadrzu. Bardzo ważne jest rozdzielenie tej energii. Niektóre zespoły wydają albumy liczące po dwadzieścia piosenek, ale nie każdy przesłucha całość. Sposób wydawana muzyki zmienił się. My robimy to i w starym, i w nowym stylu, bo każdy jest interesujący i posiada swoich odbiorców. Powiedziałbym, że moja publiczność jest taka sama, jak publiczność Adele - zaczyna się od nastolatków, później jest mała przerwa, by znów zainteresować osoby w wieku od dwudziestu trzech aż do osiemdziesięciu lat. Nie jestem Justinem Bieberem, to nie dla mnie. Nie lubię niczego udawać. Jeśli chodzi o wizerunek, czasami myślę, że nie mam nic specjalnego do zaoferowania, bo nie noszę makijażu, specjalnych ubrań. Gdy jesteś "normalny", musisz precyzować akcenty i budować sztukę oraz siebie inaczej, bo wtedy ty stajesz się sztuką. Najważniejszą rzeczą jest wtedy bycie sobą.
fot. Rob Lewis