Barbara Skrodzka: W tekstach pokazujecie pesymistyczną i absurdalną wizję świat, jest w tym też sporo ironii i humoru, ale co tak naprawdę myślicie o rzeczywistości, w jakiej przyszło nam żyć?
James de Graef: Zastanawiałem się nad tym ostatnio. Dziwne jest dla mnie to, że istnieją dwa światy - ten w mediach i ten, który nas otacza, w którym żyjemy. Świat realny do tej pory był dla mnie bardzo łaskawy, otaczają mnie wspaniali ludzie i dużo świetnej muzyki, ale w Belgii, podobnie jak w Polsce, coraz bardziej słyszalna jest prawa strona sceny politycznej, dlatego coraz częściej dochodzi do spięć. To przykre, bo dowodzi jak bardzo podzielone pod tym względem są nasze społeczeństwa. W pewnym momencie zdajesz sobie sprawę, że żyjesz w bańce, nie zauważasz niektórych rzeczy. Mimo wszystko, jesteśmy świadomi problemów globalnych dotyczących środowiska naturalnego, wojny, uchodźców, Ameryki...
Próbujecie przebić tę bańkę za pomocą muzyki?
Nathan Ysebaert: Bardzo byśmy chcieli to zrobić - wpłynąć w jakiś sposób na innych ludzi, ale jednocześnie zakładamy, że naszej muzyki słuchają głównie ludzie myślących podobnie do nas.
JG: Mamy nadzieję, że przez przypadek podczas naszych koncertów i dzięki naszej muzyce możemy sprawić, że widzowie zapomną, po której stronie stoją i odłożą na bok różnice, które ich dzielą. Liczymy na to i pokładamy w tym nadzieję. Muzyka ma siłę jednoczenia ludzi.
W jednej z piosenek śpiewacie: Life is money, life is great. Pieniądze mogą załatwić wszystko?
JG: Nie możemy zaprzeczyć temu, że pieniądze są częścią życia każdego człowieka, ale nie kształtują procesu tworzenia naszej muzyki - jest w dużym stopniu jest niezależna od ilości pieniędzy. W przeciwnym razie nie moglibyśmy nazwać jej eksperymentalną. Tekst tej piosenki mówi o tym, że jesteśmy świadomi życia w kapitalistycznym społeczeństwie, a pieniądze sprawiają, że ten świat się kręci.
NY: Inspiracją dla tej piosenki było podniesienie wieku emerytalnego z sześćdziesięciu pięciu do sześćdziesięciu siedmiu lat. Dużo o tym myśleliśmy. Gramy muzykę prawie każdego dnia i codziennie robimy coś związanego z zespołem, niedawno ukończyliśmy studia i nie zależy nam aż tak bardzo na zarabianiu pieniędzy, ale to pewnie szybko się zmieni. Każdy chce dostać wynagrodzenie za wykonywaną pracę - manager, inżynier dźwięku i oświetleniowiec, tour manager... Żeby przyjechać z De Staat do Polski, musieliśmy wynająć samochód... Każdy zarabia pieniądze oprócz nas - muzyków. Jesteśmy tego świadomi.
JG: Nie zdawaliśmy sobie jeszcze z tego sprawy, kiedy piosenka powstała. Byliśmy studentami, a studenci nie są świadomi wielu finansowych odpowiedzialności. Nie musisz wtedy płacić podatków, dostajesz pieniądze od rodziców... W życiu dorosłym funkcjonują inne zasady, ale jest różnica pomiędzy uświadomieniem tego sobie a zostaniem częścią tej rzeczywistości.
Co zatem liczy się dla was najbardziej?
Wouter van Asselbergh: Zawsze chcieliśmy tworzyć szczerą muzykę, to i bycie sobą są dla mnie bardzo ważne. Każdy powinien zachowywać się tak, jak się czuje, a nie tak, jak ktoś inny tego od niego oczekuje.
Zdążyliście już odczuć, że dzięki muzyce z jednej strony coś zyskujecie, a z drugiej coś przez nią tracicie?
Mathijs Steels: Straciliśmy swoje dziewczyny podczas pisania pierwszej płyty [śmiech].
JG: Granie tras koncertowych nie jest dla mnie najtrudniejszą rzeczą w życiu muzyka. Przeszkadza mi trochę brak prywatności, bo nigdy nie jesteś sam. Zawsze jesteś otoczony innymi ludźmi i czasami zaczyna cię to przygniatać, dlatego za każdym razem po skończonej trasie jestem bardzo szczęśliwy, gdy wracam do domu i mogę pobyć sam. Granie tras koncertowych jest naszym priorytetem, ale zaczyna ciążyć na naszych relacjach ze znajomymi i bliskimi.
Przygodę z Shht zaczęliście cztery lata temu, dużo zmieniło się od tego czasu w waszym podejściu do muzyki?
JG: Zaczęliśmy jako typowy zespół złożony z facetów, a kiedy kilku mężczyzn spędza ze sobą dużo czasu, to zachowują się w specyficzny sposób, ale to zmieniło się przez te lata. Staliśmy się bardziej świadomi. Takie pojęcia jak seksizm i feminizm nabrały dla nas większego znaczenia, w tym sensie w dużej mierze zmieniliśmy nasze zachowanie.
MS: Od strony muzycznej kiedyś byliśmy ciężsi i mroczniejsi, bardziej post-rockowi, ale ewoluowało to do tego, co robimy teraz - muzyki potrząsającej słuchaczami. To był stopniowy proces, nie zdarzył się nagle. Czasem ludzie mówią nam, że bardzo się zmieniliśmy. Jedni uważają, że ten rozwój był dobry inni, że nie. Nasze piosenki nie są przyjazne radiu, nie mają standardowego układu zwrotka-refren, są dłuższe, bardziej rozbudowane, to piosenki eksperymentalne.
WA: Jeśli porównasz teksty naszych utworów z pierwszego albumu z tym, który zrobiliśmy teraz, to zauważysz, że "Love Love Love" opowiada o tym, jak postrzegamy społeczeństwo i zachowania innych ludzi. Drugi album opowiada o tym, jak my zachowujemy się w społeczeństwie, jest bardziej autorefleksyjny.
JG: Zmienił się także nasz sposób komponowania. Wcześniej każdy z nas sam robił dema, które później prezentował przed zespołem. Graliśmy muzykę, która była już wcześniej zapisana. Piosenki na drugi album zostały stworzone głównie wspólnymi siłami, niektóre elementy nadal były robione indywidualnie, ale cała struktura została skomponowana przez zespół na próbach. Współpracowaliśmy, więcej czasu poświęciliśmy na jammowanie i kreatywność. Jestem pewien, że ten proces będzie nadal ewoluował, bo nieustannie poszukujemy własnego sposobu na tworzenie muzyki. Na początku był to proces indywidualny, teraz jest o wiele bardziej zbiorowy. Oba mają wady i zalety, dlatego nadal szukamy naszej drogi.
Wasze występy potrafią być bardzo szalone - skakanie po scenie, wśród publiczności, wspinanie się na różne elementy... Ta czasami nadmierna ekspresja ma dużo wspólnego z tym, kim jesteście poza koncertami?
JG: Ma to wiele wspólnego z naszymi różnymi osobowościami. Ja i Nathan zawsze byliśmy w pewnym stopniu aktorami i lubiliśmy występować. Reszta zespołu na scenie pozostaje raczej sobą. Nie oznacza to, że ja i Nathan jesteśmy w rzeczywistości innymi osobami, po prostu tacy właśnie chcemy być na scenie.
Nie od początku nosicie na scenie jednolite kombinezony, skąd wziął się ten pomysł?
JG: Kilka lat temu moja ówczesna dziewczyna powiedziała, że bez odpowiednich ubrań wyglądamy na scenie okropnie [śmiech].
MS: Miała rację. Kiedy oglądam nagrania albo zdjęcia z przeszłości, zanim zaczęliśmy nosić te kostiumy, wyglądaliśmy bardzo dziwnie, jakbyśmy byli na próbie. Teraz przed każdym koncertem zakładamy kombinezony.
WA: To są zwykłe, jednolite ubrania robocze bez żadnych ozdobników, jakbyśmy byli hydraulikami.
JG: Jesteśmy coraz bardziej świadomi wagi wizualnego aspektu zespołu. To już nie jest tylko występ i muzyka, wizerunek jest równie ważny. Pomysły nadal ewoluują, uczymy się tego od innych kreatywnych osób, które nas otaczają.
Jaka historia stoi zatem, za waszym nagim zdjęciem na skałach?
MS: To był przypadek, graliśmy trasę koncertową w Hiszpanii i...
NY: Byliśmy nadzy?
WA: Ktoś zrobił nam zdjęcie.
NY: Wyszło bardzo spontanicznie, leżeliśmy na skałach.
WA: Obraz ten został wygenerowany komputerowo. Zrobiliśmy zdjęcia naszych twarzy i poprosiliśmy komputer, żeby dorobił resztę.
MS: To nieprawda. Graliśmy w Hiszpanii, ale musieliśmy nakręcić filmik promujące nasz koncert w Belgii. Pomyśleliśmy, że plaża będzie do tego odpowiednim miejscem. Krajobraz był ładny, więc zrobiliśmy także zdjęcia.
JG: Lubimy pływać, więc w drodze powrotnej chcieliśmy pójść na plażę. W pobliżu były wielkie i piękne skały, ale okazało się, że leżenie na nich jest bardzo bolesne. Nie zobaczysz tego na zdjęciu, ale zostały one wyżłobione przez sól i wiatr, miały dużo ostrych krawędzi. Po tej sesji zdjęciowej wszyscy byliśmy pokaleczeni.