Tice Fires pod koniec 2019 roku wydało debiutancką płytę - ''Someplace'', na której nie brak intrygujących melodii i zaskakujących momentów wypełnionych nieco beztroskim wokalem. 28 maja Havens zagra na Sofar Kraków, w ramach serii koncertów Live From A Room (więcej informacji TUTAJ), a dzień później ukaże się utwór "Fortune" projektu The Proof.
Barbara Skrodzka: Na Eurosonic Noorderslag grałeś z Lars and the Magic Mountain, trochę poszperałam i okazało się, że w listopadzie wydałeś debiutancki album jako Tice Fires. Jak doszło do tego, że postanowiłeś zacząć solowy projekt?
Thijs Havens: Album "Someplace" powstał z dem, które nagrałem z The Vagary. W 2015 roku doszliśmy do wniosku, że potrzebujemy przerwy. Na tą decyzję nałożyło się kilka rzeczy. Zacząłem wtedy robić dema, ale to, co nagrywałem było bardziej elektroniczne. Słuchałem wtedy sporo Roxy Music, Bryana Ferry'ego, muzyki z lat 80. Pokazałem te utwory basiście, podobały się mu, ale nie był przekonany, czy nadają się dla The Vagary. Zasugerował, że powinienem wydać je pod własnym szyldem. Dema powstawały przez trzy lata, między 2015 a 2018 rokiem. Wszystko odbywało się bardzo powoli, bo w międzyczasie byłem zaangażowany w inne projekty.
Trzy lata to sporo czasu na dopracowanie wszystkiego do perfekcji.
Niektóre kawałki są surowe, inne bardzo dopracowane. Wiele z nich jest dla mnie ważnych, bo są jak pamiętnik. Choć powstawały w dość rozciągniętym przedziale czasu, to nadal je lubię. Nie czułem się natomiast na tyle komfortowo, by grać je na koncertach bez wcześniej wydanej płyty. Gdy znalazłem małą wytwórnię w Amsterdamie zainteresowaną moją muzyką, od razu opublikowałem album. Nie było to zbyt mądrym posunięciem, bo teraz trzeba budować napięcie, wydać najpierw kilka singli, zdobyć uwagę słuchaczy... Pracuję nad tym.
Minęło niemalże pięć lat od momentu, kiedy zacząłeś pracować nad płytą aż do jej wydania. Jak ten okres na ciebie wpłynął?
Teraz czuję się bardziej dojrzały. Często o tym rozmawiałem z Larsem [Kroonem z Lars and the Magic Mountain], o tym, jak ciężko jest pozbyć się cynizmu. Byliśmy w wielu zespołach i projektach muzycznych, najlepszą rzeczą na świecie jest możliwość robienia muzyki, ale nie zawsze jest to łatwe. Najważniejsze jest tworzenie pewnej atmosfery, którą możesz wywołać tylko wtedy, gdy jesteś młody. Na tym się teraz skupiam i czuję, że kolejny album będzie naprawdę dobry, bo jego brzmienie jest nieco inne. Tworząc niektóre utwory na "Someplace", po prostu wygłupiałem się z fajnymi syntezatorami i tak powstawały piosenki. Niekoniecznie chciałem przez nie powiedzieć coś konkretnego, choć jest kilka wyjątków.
Moim ulubionym utworem jest tytułowe "Someplace", różni się od całej reszty, stanowi ciekawy element zaskoczenia na sam koniec i jest w nim coś ujmującego.
Historia, którą w tej piosence opowiadam jest snem. Wszystko mi się przyśniło. Od sześciu lat prowadzę dziennik, w którym zapisuję każdy sen. Polecam to każdemu. Nawet jeśli goni cię czas, znajdź chwilę, by zapisać wszystko, co pamiętasz. To bardzo dziwne, ale po jakimś czasie stajesz się w tym lepszy i pamiętasz więcej z tego, o czym śniłeś. Jeśli wrócisz do tych zapisków po długim czasie, przypomnisz sobie nastrój, który ci wtedy towarzyszył, nawet jeśli masz zapisane tylko kilka zdań. "Someplace" to jeden ze snów, które zapisałem, był bardzo filmowy i pojawiał się w nim trębacz. Pewnej nocy pracowałem w studiu, miałem efekt do syntezatora, który brzmiał jak powolny dźwięk fali. Spodobał mi się, więc pomyślałem, że powinienem coś z nim zrobić, ale nie wiedziałem jeszcze co. Zrobiłem kilka nagrań. Dodałem najpierw gitarę w stylu Nile'a Rodgersa. Przez długi czas był to kawałek tylko instrumentalny, gdzie na koniec słyszysz jakby zawodzenie. Wtedy poczułem, że czegoś brakuje i powinienem coś zaśpiewać. To bardzo dziwnie napisany utwór, więc nie było to łatwe. Pomyślałem, że nie powinno być w moim śpiewie zbyt dużo znaczenia, raczej coś impresjonistycznego. Zrobiłem eksperyment i zamiast śpiewać o rzeczach, opisywałem je. Wyszedł melancholijny utwór, którego sam często słucham [śmiech]. Zwłaszcza rano, by wbić się w nastrój. Ludzie zazwyczaj albo nie wspominają o "Someplace", albo go dostrzegają i są zachwyceni. To jeden z powodów, dla którego jest tytułem albumu. W tą piosenkę włożyłem więcej emocji i serca. Nawet jeśli album brzmi bardzo popowo, to na koneic znajdziesz coś bardziej melancholijnego.
Podoba mi się też ten nonszalancki sposób, w jaki łączysz wokal z melodią. Wydaje się, że dopasowanie konkretnych słów do melodii w ogóle nie sprawiło ci problemu.
To zabawne, bo sposób, w jaki piszę nie powinien sprawiać takiego wrażenia. Przynajmniej w przypadku tego albumu. Na początku wpadłem na pomysł muzyki i gdy robiłem te kawałki, nie myślałem, o czym będę śpiewał. Zabrało mi trochę czasu, by dobrze wpasować tekst. Musiałem zrobić wiele małych modyfikacji. Ważny jest rytm i to, w którym miejscu znajdują się słowa. Tak naprawdę poszczególne słowa są ważniejsze niż tekst całej piosenki. Tekst nie musi być zwarty, ważniejsze jest poczucie, że pasuje. Za przykład może posłużyć wiele piosenek Iggy'ego Popa lub Davida Bowiego, często są w nich odniesienia do skojarzeń.
Kilka miesięcy temu byłeś w Berlinie. Pracujesz tam nad kolejną płytą?
Zgadza się, pracuję nad nową muzyką. Chcę, żeby tym razem czas spędzony na pisaniu i nagrywaniu był krótszy, dziwnie jest grać piosenki, które napisało się dawno temu. Przyjechałem do Berlina, ponieważ potrzebowałem przełamać rutynę, przyjemnie jest wyjść na kilkugodzinny spacer po mieście, przy okazji zrobić kilka zdjęć, napić się kawy w knajpie na rogu i jeszcze coś ciekawego zapisać. Później powrót do domu, praca nad piosenką do dwudziestej, wyjście ze znajomymi... To miasto jest do tego idealne. Byłem w Berlinie przez tydzień, w tym czasie zrobiłem trzy piosenki. Gdybym mógł pobyć tam przez miesiąc, może byłbym w stanie ukończyć wszystkie utwory.
Wspominałeś, że teraz czujesz się bardziej dojrzały, znajdzie to odbicie w muzyce i w tekstach?
Nowe utwory są znacznie bardziej osobiste i mniej popowe. Kiedyś znajdowałem przyjemność w pisaniu piosenek o miłości, bo słuchałem wielu zespołów z lat 60., na przykład The Ronettes i ich "Be My Baby". Bardzo lubię ten popowy świat, ale ile można śpiewać o miłości? W końcu się tym nudzisz i chcesz pójść dalej. Biorąc pod uwagę warstwę tekstową, drugi album jest bardziej osobisty i melancholijny, opowiada o tym, co czuję. Mniej się teraz boję, bo zamiast obsesyjnego budowania popowych katedr, tworzę muzykę, która jest przyjemna. To na czym teraz się najbardziej koncentruję wywodzi się z konkretnej idei. Kiedyś było inaczej. Najpierw robiłem popową piosenkę, a potem myślałem, o czym zaśpiewam. Niegdyś dążyłem do szalonej wręcz perfekcji, nagrywałem jeden fragment ścieżki gitary czterdzieści razy, bo chciałem, żeby wszystko było jak najlepsze. Możesz to usłyszeć na "Someplace", ale mam nadzieję, że nie jest to zbyt rozpraszające. Niektóre fragmenty są naprawdę szalone. Czasami kiedy tego słucham, zastanawiam się, co ja miałem wtedy w głowie [śmiech]. Teraz robię tylko kilka podejść, nauczyłem się tego od Larsa. Słucham też sporo Nicka Cave'a i Warhaus. Nowy album będzie miał mniej super dopracowanych elementów, a więcej intuicyjnych.
Jakie są wstępne plany wydawnicze, wyrobisz się ze wszystkim w tym roku?
Nie mogę się już doczekać grania koncertów i pokazania nowych piosenek, dlatego chciałbym wydać płytę możliwie jak najszybciej. Nigdy tak naprawdę nie grałem koncertów solowych. Nieoficjalnie jako Tice Fires wystąpiłem tylko kilka razy. Mam nadzieję, że płyta ukaże się jesienią.
Jak wyobrażasz sobie koncerty? Będziesz występował solo czy może poprosisz o pomoc znajomych muzyków?
Jeszcze nie wiem. Jestem wielkim fanem Alexa Camerona. Podoba mi się sposób, w jaki rusza się i tańczy na scenie. Ja tego nie robię [śmiech]. Widziałem kilka jego koncertów, gdzie miał ścieżkę z nagranym podkładem i grał na niektórych instrumentach. Na początku byłem przeciwny temu, bo myślałem, że wszystko powinno być na żywo, ale teraz rozważam pójście tą drogą, przynajmniej na początku. Najważniejsze jest to, żeby album dobrze brzmiał. Przyjemnie jest grać samemu, ale jeśli będę potrzebował pomocy znajomych, to nie zawaham się o to poprosić.
Z Larsem stworzyłeś też bardziej ambientowy projekt. Jakie są wasze plany związane z The Proof?
Mamy już materiał na płytę. Za każdym razem kiedy spotykam się z Larsem i mamy wolną chwilę, piszemy, nagrywamy i miksujemy piosenki. Dzieję się to automatycznie, wychodzimy razem na piwo, idziemy do studia, a dwie godziny później kończymy z nową piosenką. Zrobiliśmy około dziesięciu utworów, które mają potencjał. Nasi idole to Suicide - dwóch gości i automat perkusyjny. Bardzo nas zainspirowali, ale nasza muzyka jest inna.
W jaki sposób oddziałuje na ciebie praca z Larsem i innymi muzykami?
Lars bardzo mnie inspiruje, działa bardzo szybko. Podchodzi do instrumentu i jest w stanie nagrać coś za pierwszym podejściem, a ja długo zastanawiam się nad właściwym brzmieniem. Takie współprace sprawiają, że widzisz w innym świetle to, co robisz, stajesz się bardziej świadomy rzeczy, których wcześniej nawet byś nie uważał za istotne. Praca z kimś innym pokazuje inne sposoby nagrywania i tworzenia muzyki, czasami także od strony technicznej. Może też zmienić sposób myślenia. Praca w samotności i poświęcanie się tylko mojemu projektowi nie byłaby zbyt zdrowa. Czasem są potrzebne "wakacje". W innych projektach zazwyczaj gram na gitarze i sprawia mi to większą przyjemność, niż granie jako Tice Fires [śmiech].
Z The Vagary wydałeś dwie płyty, co dalej stanie się z zespołem?
Na jakiś czas zawiesiliśmy działalność. Zrobiliśmy sobie przerwę już wcześniej, w 2016 roku, ale nadal miałem sporo piosenek do wykorzystania. Spodobały się chłopakom z zespołu, uznali, że powinniśmy coś z nimi zrobić. Tak powstała druga płyta - "Tomorrow Again", wydana w listopadzie 2019 roku. W Holandii mieliśmy moment, kiedy zyskaliśmy rozpoznawalność, ale z pewnego powodu nie udało nam się przebić. Był to okres, w którym następowało przejście od radiostacji do nowych, bazujących na internecie platform pokroju Spotify. Znaleźliśmy się między młotem a kowadłem - z jednej strony prowadziliśmy rozmowy z wytwórnią, która chciała, żebyśmy robili radiowe piosenki, z drugiej wiedzieliśmy, że nie jesteśmy zespołem tego rodzaju. Czuliśmy, że powinniśmy znaleźć inny sposób na dotarcie do ludzi.
Na czym w tym momencie najbardziej się koncentrujesz?
Na Tice Fires, to projekt długoterminowy. W The Vagary zawsze istniała jakaś maska. Przez długi czas myślałem, że to projekt tymczasowy - byłem w przyjemnym zespole rockowym, napisałem piosenki, które nie były zbyt pretensjonalne... Od strony artystycznej nie naciskałem na siebie zbyt mocno, co można usłyszeć. Zwłaszcza na ostatniej płycie, "Tomorrow Again". Czytałem recenzję, z oceną 3,5 i zgadzam się z nią [śmiech]. Mimo wszystko dobrze się bawiliśmy, robiąc ten album, bo nadal jesteśmy grupą przyjaciół i fajnie było zagrać razem. Pomyśleliśmy, że skoro możemy pracować w studiu za darmo, to dlaczego nie spróbować, ale nigdy nie stał za tym jakiś konkretny plan. Z Tice Fires jest inaczej, po raz pierwszy czuję, że moja muzyka ma konkretny przekaz. Wcześniej nie czułem tego tak mocno, jestem ciekaw, w jakim kierunku mnie to zaprowadzi.
Kiedy rozmawiałam z tobą i z Larsem podczas Eurosonic Noorderslag, zapytałam, co chciałbyś zmienić w branży muzycznej. Odpowiedziałeś, że gust. Jakich smaków chciałbyś zatem dodać?
O Boże, byłem wtedy trochę pijany, ale nadal się z tym zgodzę [śmiech]. Miałem na myśli głównie Holandię. Jeśli jako artysta zachowujesz dystans, nie przynosi ci to większego zysku. Czuję, że popularnym trendem jest teraz... pijacka muzyka, choć te określenie nie do końca pasuje, bo jest bardzo negatywne. Brakuje mi we współczesnym świecie muzycznym trochę więcej dystansu, żartobliwości, niebrania siebie cały czas na poważnie. Czasami jest tak, że trzeba ponownie ustawić własny gust, bo łatwo powiedzieć, że świat albo branża nie mają smaku, ale to nieprawda, że teraz wszystko jest beznadziejne. Dobrą muzykę można znaleźć w każdej dekadzie, zmienia się tylko twoja pozycja. Teraz jest o wiele ciekawiej.
Dlaczego zachowanie dystansu nie przynosi artyście korzyści?
Mam na myśli dystans dotyczący własnej osoby i pokazywanie siebie. Nie jestem zbyt dobry w dzieleniu się prywatnym życiem. Ludzi nie powinno interesować to, co robię w wolnym czasie, ale jeśli jesteś artystą, musisz w jakimś stopniu się tym dzielić. Jestem dość powściągliwy, dlatego bardzo się z tym mocuję. Nie posiadam tej części DNA, która sprawia, że chcę opowiadać o wszystkim, co robię. A robię naprawdę dużo fajnych rzeczy, które prawdopodobnie powinienem pokazać [śmiech]. Czasami zmuszam się, żeby coś opublikować. Dla mnie jest to nadal ciągła walka, ale mam świadomość, że muszę zbudować swój wizerunek. Jeśli tego nie zrobisz, to nikt się tobą nie zainteresuje i nie odkryje twojej muzyki. Podziwiam ludzi, którym przychodzi to z łatwością. Kiedyś słuchałem dużo Kraftwerk. Na ich Instagramie nie znajdziesz zdjęcia ani jednej osoby, są tam po prostu ogłoszenia kolejnych koncertów - same plakaty. Zmieniają się tylko daty. Oni weszli na inny poziom, niezwiązany z osobowością. Bardzo mi się to podoba.
Piszesz także muzykę do filmów niemych. Całkiem dobrze udało ci się połączyć te wszystkie zainteresowania.
To najlepsza praca dodatkowa na świecie. Cały czas pracuję z muzyką. Jestem kuratorem muzycznym w instytucie filmowym Eye w Amsterdamie, odpowiadam za muzyczną stronę programu, układanie harmonogramów. Tworzę muzykę do filmów niemych, co jest bardzo inspirujące, bo mam wolną rękę w komponowaniu. Zwariowałbym, gdybym przez cały tydzień miał tylko Tice Fires [śmiech].