Barbara Skrodzka: Byłeś członkiem zespołów Be Water, My Friend czy Projekt Leśmian, jammowałeś w krakowskich knajpach, grałeś na ulicach, prowadzisz szkołę nauki gry na gitarze Teoria Strun, a teraz zacząłeś kolejny projekt pod własnym imieniem i nazwiskiem. Od czego się zaczęło?
Mat Czechowicz: To, co teraz robię solowo jest moim dziewiątym projektem muzycznym. Stwierdziłem, że teraz pora podziałać solowo. Wszystko zaczęło się kiedy miałem piętnaście lat, bardzo wkręciłem się wtedy w Red Hot Chili Peppers. Zawsze słuchałem muzyki, ale dopiero kiedy w domu pojawił się internet, odkryłem masę niesamowitych artystów. To mnie niesamowicie zainspirowało do tworzenia muzyki. Po jakimś czasie namówiłem rodziców na kupno gitary, rok później próbowałem już znaleźć jakiś zespół.
Szybko ci poszło. Sam uczyłeś się grać?
Na początku trzeba było udowodnić rodzicom, że gitara nie pójdzie w kąt. To się dobrze zgrało w czasie, bo zachorowałem i musiałem siedzieć w domu. Przez cały ten czas leżałem w łóżku, grałem na komputerze i na gitarze. Jak już dostałem lepszy instrument, to można było zacząć szukać nauczyciela. Pierwsze pół roku uczyłem się sam. Próbowałem się dostać do szkoły muzycznej, ale zaproponowano mi obój, bo było mnóstwo chętnych na gitarę. Chciałem grać muzykę rockową, więc odmówiłem i znalazłem Centrum Muzyczne, prywatną szkołę. Tam poznałem osoby, z którymi założyłem pierwszy zespół. To były super czasy, mam kontakt z tymi ludźmi do dziś.
Muzyka, którą teraz tworzysz wcale nie jest rockowa.
Na żywo jest więcej gitary niż możesz usłyszeć na nagraniach. Lubię elektronikę, była dla mnie wielkim odkryciem. Kiedyś słuchałem Red Hot Chili Peppers, teraz Flume i różnych rosyjskich producentów. Poszerzyła mi się perspektywa muzyczna.
Jak ci idzie budowanie rozpoznawalności? Muszę przyznać, że do niedawna sama o tobie nie słyszałam.
Na razie mało kto mnie zna. Dopiero w październiku pojawiła się w sieci moja pierwsza płyta, "Her Smile". Kiedyś sądziłem, że muszę robić coś, co będzie się mocno wyróżniało, żeby ktoś o mnie usłyszał, ale kiedy wróciłem z Japonii, trochę się uspokoiłem i stwierdziłem, że będę robił muzykę, bo lubię, a nie na pokaz. To budowanie rozpoznawalności idzie mi bardzo spokojnie, ale stabilnie - małymi krokami do przodu.
Grałeś w wielu projektach, pewnie nie odczuwasz takiego stresu jak początkujący muzycy. Jak się czujesz wychodząc na scenę sam?
Na początku zawsze czuję stres. Zastanawiam się, czy jestem wystarczająco przygotowany, czy zapanuję nad wszystkim, czy publiczności będzie się podobać. We wcześniejszych zespołach było więcej osób, więc uwaga publiczności była rozproszona między nas wszystkich. Teraz mam świadomość, że wszyscy będą patrzeć na mnie i to jest bardzo stresujące. Zawsze potrzebuję dwóch piosenek, żeby się rozgrzać.
Nie lubisz, kiedy uwaga jest skupiona na tobie? Przecież to nieodłączny element działalności muzyka.
Na koncertach dużo tańczę i ruszam się, ale ostatnio odkryłem, że robię to, bo się stresuję. Czasami maskuję stres, łapiąc za gitarę i po prostu rzucając się po scenie [śmiech].
To chyba dobrze, fajnie widzieć, że muzyk też dobrze się bawi na koncercie.
Też tak myślę, ale póki co jeszcze potrzebuję się rozgrzać. Potrzebne są mi te dwie piosenki, zanim stres puści i zaczynam faktycznie czuć muzykę. Kiedy wymyślam nowe rzeczy, siedzę i wciskam te guziczki, to siłą rzeczy tańczę, bo jak ci się coś podoba to zaczynasz się ruszać. Im więcej będę koncertował solowo, tym więcej nabiorę doświadczenia i mój taniec będzie wypływał z serca i muzyki, a nie z potrzeby poradzeniem sobie ze stresem.
Wspomniałeś, że odwiedziłeś Japonię, zagrałeś tam kilka koncertów - jak było?
Zagrałem tam pięć koncertów. Prawie wszystkie odbywały się w Tokio, w różnych dzielnicach miasta. Jak było? Najważniejsza puenta dla mnie jest taka, że jako kraj nie mamy się czego wstydzić. Zawsze mi się wydawało, że za granicą jest prościej, że ludzie częściej chodzą na koncerty, szczególnie te klubowe, a tutaj jest zastój... ale nie. Wszyscy - muzycy, managerowie, kluby - mają takie same wyzwania przed sobą, co w Polsce. Kluby są dobrze wyposażone. Jak jest się rockowym zespołem, to właściwie wystarczy wziąć gitary i pałeczki. W każdym klubie są wzmacniacze, perkusje, nagłośnienie... Wszędzie był realizator dźwięku. Japończycy są dobrze zorganizowani, to trzeba im przyznać. Bardzo często zdarzało mi się koncertować razem z innymi zagranicznymi zespołami. Polecam Telesonic 9000 - to producent i perkusista ze Stanów Zjednoczonych, który robi świetne wizualne show. Czasem pojawia się w Polsce, także warto się wybrać, jak będzie ku temu okazja.
A publiczność?
Były osoby na pierwszym koncercie, które widziałem później na kolejnych występach. Japończycy są bardzo zaangażowani i zasłuchani w muzyce. Jeśli przyjadę za rok, to na pewno zobaczę znajome twarze. Ciężko było mi się komunikować z publicznością, bo po angielsku mało kto coś rozumie. W każdym klubie trafiała się jednak osoba, która łamanym angielskim potrafiła coś przetłumaczyć i pomóc w tej komunikacji z ludźmi. Czasem trzeba było mówić językiem migowym [śmiech].
Wróciłeś bogatszy o nowe doświadczenia i przemyślenia z tej podróży?
Zdecydowanie tak, ten wyjazd pozwolił mi poukładać w głowie wiele rzeczy. Na tablecie mam dwadzieścia-trzydzieści projektów, miałem plan zrobienia z nich drugiej i trzeciej płyty, ale zastanawiam się, czy nie byłoby lepiej zacząć od nowa, od zera, bo są to rzeczy sprzed czterech lat, a wtedy dużo mniej wiedziałem. Może zrobię płytę od nowa, a równolegle wybiorę kilka fajniejszych kawałków i wydam je jako pojedyncze piosenki...
Zrobiłeś też kilka remiksów piosenek innych artystów.
Ostatnio odkryłem, że robienie remiksów jest bardzo wciągające. Wkręciłem się w to. Wziąłem nawet udział w kilku konkursach, między innymi na remiks jednej z piosenek Dawida Podsiadły. Nie spodziewałem się, że jest to tak fajna zabawa. Zrobiłem też remiks Darii Zawiałow.
Wiążesz z muzyką poważniejsze plany?
Moim marzeniem jest możliwość zarabiania z koncertów, w tym momencie utrzymuję się ze szkoły, którą prowadzę. Chciałbym zajmować się tylko robieniem muzyki, a nie organizowaniem całej reszty, zacząć współpracę z wydawcą - kimś, kto pomógłby mi z dystrybucją. Powoli zaczynam działać i są osoby, które bardzo mi w tym pomagają.
Nie obawiasz się, że w pewnym momencie będziesz musiał wybrać między zwykłą pracą a muzyką?
Trochę się obawiam, ale staram się o tym nie myśleć. No bo po co? To tylko rozprasza. Jest bardzo wiele czynników, które będą się z czasem zmieniać i wpłyną znacząco na karierę każdego z nas. Jeśli okaże się, że nie dam rady utrzymać się z muzyki, to będę robił coś innego. Na ten moment myślę, że mam szansę. Wydaje mi się, że da się to zrobić, a łatwiej jest wtedy, gdy jesteś solowym artystą, a nie członkiem zespołu.
Tak Brzmi Miasto albo działający w Krakowie Skład Muzyczny pomogły ci w jakiś sposób znaleźć swoją drogę?
Sześć lat temu na Tak Brzmi Miasto poznałem moją żonę [śmiech]. Były to urodziny Krakowskiej Sceny Muzycznej. Poznaliśmy się przed klubem i nawet nie weszliśmy na koncert. Przegadaliśmy cały wieczór, a do środka wchodziliśmy tylko po piwo. Był to czas, kiedy uczyłem się sporo o tym, jak zarządzać zespołem. Skład pomógł mi, żeby w ogóle zacząć. Ta wiedza działa, jeśli wykorzystujesz ją w praktyce - prowadzenie zespołu jest jak prowadzenie firmy. Żeby ta wiedza okazała się przydatna, wszyscy w zespole muszą to zrozumieć. W przeciwnym razie kończy się tak, że jedna osoba próbuje pchać do przodu cały ten wózek, a reszta tylko czeka na rezultaty. To, czego się dowiedziałem kilka lat temu pomogło mi w zarządzaniu sobą.