Obraz artykułu Friendly Fires: Byliśmy na szczycie, upadliśmy, ale teraz znowu wspinamy się

Friendly Fires: Byliśmy na szczycie, upadliśmy, ale teraz znowu wspinamy się

Każdy, kto miał okazję zobaczyć występy Friendly Fires na żywo doskonale wie, że główną atrakcją są szalone taneczne ruchy wokalisty, Eda Mcfarlane'a. Zespół założony w 2006 roku przez trójkę przyjaciół szybko zdobył popularność oraz sympatię fanów i fanek, ale po wydaniu drugiej płyty zawiesili działalność i wrócili dopiero w 2019 roku z albumem "Inflorescent".

Barbara Skrodzka: Między wydaniem ''Pala'' a ''Inflorescent'' minęło osiem lat. Zrobiliście sobie dość długą przerwę, jak wasza publiczność się zmieniła przez te kilka lat?

Ed Macfarlane: Czuję się trochę dziwnie, znaleźliśmy się w takim miejscu w naszej karierze, kiedy fani mówią nam, że przypominamy im lata spędzone na studiach albo najlepsze momenty ich życia. Wcześniej byliśmy popularnym zespołem, cieszyliśmy się dużym zainteresowaniem. Teraz na naszych koncertach pojawia się całkiem duża mieszanka wiekowa. Są ludzie starsi niż moglibyśmy się spodziewać i fani, którzy wcześniej byli za młodzi, by nas znać. Kiedy byłem młodszy, często nie miałem szans zobaczyć niektórych zespołów na żywo, bo już dawno się rozpadły. Przypuszczam, że młodzi ludzie, którzy wcześniej nas nie znali, cieszą się, że powróciliśmy i mogą pójść na nasz koncert.

Nie bałeś się powrotu na scenę? Tego, że cofacie się do punktu wyjścia, a na koncertach może być mniej osób?

Oczywiście, że się bałem. Wszyscy pogodziliśmy się z faktem, że musimy naprawdę ciężko pracować, by ponownie przekonać do siebie publiczność. Wiele osób pewnie musi zobaczyć nas ponownie na żywo, by przypomnieć sobie, jakim jesteśmy zespołem. Dlatego chcemy wrócić do grania koncertów, zaczynając od najniższego poziomu. W 2019 roku zagraliśmy w Stanach Zjednoczonych i w Australii. Odbiór jak dotąd był bardzo dobry i pozytywny. Ostatnia trasa po Wielkiej Brytanii pokazała, że ludzie mają z nami prawdziwą, emocjonalną więź. W 2011 roku nie chciałem już nigdy więcej występować na żywo. Wtedy nie czerpałem przyjemności z koncertów, nie doceniałem faktu, że jesteśmy szczęściarzami, mając fanów, których obchodzi to, co robimy. Teraz bardziej to doceniam, rozkoszuję się każdą chwilą i wchłaniam atmosferę każdego koncertu.

 

Jak bardzo w ciągu tych ośmiu lat zmieniło się wasze życie i podejście do muzyki?

Wszyscy nadal nie jesteśmy żonaci i nie mamy dzieci [śmiech]. Jeśli chodzi o mnie, to jestem mniej skupiony na sobie. Nie zależy mi tak bardzo na tym, by grane przez nas koncerty były idealne i żeby być postrzeganym jako świetny frontman. Nie skupiam się na tym. Bardziej zależy mi na stworzeniu wzniosłej atmosfery, która niekoniecznie pochodzi z potrzeby bycia dobrym. Dopóki energia jest pozytywna, mam kontakt z publicznością i czuję, że działa to dobrze na każdą ze stron, pozwalam sobie nawet na fałszowanie. Poczucie wspólnoty znaczy dla mnie najwięcej.

 

Łatwo przychodzi ci pozwolenie sobie na niedoskonałość w tym, co robisz? Zazwyczaj artyści dążą do bycia jak najlepszymi.

Nie mam wystarczająco czasu na to, żeby być idealnym. Teraz ludzie chcą otrzymywać muzykę bardzo szybko, cały czas konsumować. Nie możemy sobie pozwolić na to, by zbyt długo nad czymś pracować. W końcu zaczynam to doceniać i zdawać sobie sprawę, że muzyka, którą kocham jest niedoskonała. Przy pisaniu najważniejsze jest zawsze pierwsze dziesięć-piętnaście minut, kiedy musisz uchwycić ducha piosenki, jej energię. Reszta procesu komponowania polega na tym, żeby tego nie zrujnować. Wydaje mi się, że nie dążę już tak bardzo do perfekcji. Czuję się bardziej komfortowo, pozostawiając pewne rzeczy takimi, jakie są, zamiast spędzać nad piosenką kilka miesięcy. Testem dla utworu jest opublikowanie go, podzielenie się nim z ludźmi, a następnie przejście do kolejnej rzeczy. Tak być powinno, jeśli chcesz być artystą w 2020 roku.

Friendly Fires. Zdjęcie portretowe.

Takie podejście daje ci chyba dość szerokie pole do eksperymentów i sprawdzenia różnych rzeczy bez zastanawiania się nad opinią innych?

Wydaje mi się, że nawet bardziej niż wcześniej. Teraz tworzenie jako muzyk jest częścią procesu konsumpcji, a ludzie chcą być elementem podróży, którą odbywają artyści. Ludzie przestali oceniać. Jeśli zdecydujesz się jednorazowo wydać hardcore'owy hicior, nikt z tego powodu nie powie, że przestaje cię słuchać. Jednego dnia możesz nagrać utwór, a drugiego go wydać. Nie tworzysz dzieła sztuki, które jesteś winien wytwórni. ''Inflorescent'' nie skupia się na etykietowaniu muzyki. Ta płyta była raczej powrotem do kreatywnego stanu umysłu.

 

Dlaczego nie udało się wam skrócić tego czasu?

Stało się tak, ponieważ musiałem obnażyć moje blizny i niedoskonałości. Nagrywając, możesz przekazać głosem wiele emocji, przy czym twój wokal może zawierać pewne nieczystości. Jako wokalista będziesz narzekać, bo te błędy będą cię denerwować, natomiast dla słuchaczy okaże się to wspaniałą piosenką odzwierciedlającą szczere uczucia, z którymi mogą się utożsamiać. Możesz spędzić wiele godzin na dopracowywaniu wokalu i dojść do wniosku, że wreszcie jest dobrze, ale stracisz tę pierwotną energię.

 

Czego obecnie słuchasz, masz jakieś ulubione zespoły?

W Wielkiej Brytanii odczuwa się powrót do szorstkich, punkowych zespołów z bardziej politycznym podejściem. Jest to fajne, ale nie czuję się z taką muzyką bardzo związany. Dorastałem, słuchając dużo amerykańskiego i waszyngtońskiego hardcore'u i punka, więc skłaniam się w kierunku, który jest mniej politycznie ukierunkowanym punkiem. Uwielbiam końcówkę lat 80., scenę straight edge, która skupiała się na pozytywnym nastawieniu, dokonywaniu zmiany wewnątrz siebie i pozytywnego oddziaływania na otoczenie. Teraz na co dzień słucham głównie muzyki elektronicznej, bardzo lubię Leo Pola tworzącego klasyczny francuski deep house. W jego muzyce też można znaleźć niedoskonałości, ale zachowuje wspomnianą wcześniej energię i ducha, którego w muzyce elektronicznej ciężko złapać. Czasem po prostu siedzisz przed laptopem, rysujesz na ekranie schematy, podczas gdy Leo Pol jest bardzo płynny, buduje wszystkie zmiany naturalnie. Podoba mi się ten ludzki dotyk w muzyce elektronicznej. Lubię też album Daniela Maunicka, który został wydany przez brytyjską wytwórnię Far Out Records.

Jakie są wasze plany związane z nowymi wydawnictwami i kierunkiem, w jakim podążycie z zespołem?

Wykonaliśmy ciężką pracę przy "Inflorescent". Byliśmy na szczycie, upadliśmy, ale teraz znowu wspinamy się. Będziemy wydawać muzykę, żeby ludzie o nas nie zapomnieli. Z tą płytą pozostajemy dość otwarci na różne możliwości. Możemy pójść z naszą muzyką w stronę elektroniki lub gitar. Jest dużo opcji. Mamy umówionych kilka sesji z Davem Okumu, gitarzystą z The Invisible, niesamowitym gitarzystą, muzykiem jazzowym i producentem pracującym z Jassie Ware. Znałem jego piosenki od dawna, ale jeszcze nigdy nie pisałem z nim muzyki.

 

Na czym ci najbardziej zależy i co chciałbyś osiągnąć poprzez muzykę?

Bardzo ważne jest dla mnie to, by łączyć się z ludźmi na bardzo osobistym poziomie i znaleźć grono fanów, którzy naprawdę kochają i doceniają to, co robimy. Po części udało nam się to już osiągnąć. Nie mam aspiracji do sprzedania określonej ilości płyt, nie obchodzi mnie to. Chcę grać koncerty, na których ludzie poczują się wyjątkowo i wyjdą z nich pozytywnie naładowani. Mam nadzieję, że te uczucia będą miały wpływ na ich codzienne życie, tak jak wielu artystów miało wpływ na moje.


Strona korzysta z plików cookies w celu zapewnienia realizacji usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce...

NEWSLETTER FACEBOOK INSTAGRAM

© 2010-2024 Soundrive

NEWSLETTER

Najlepsze artykuły o muzyce