Obraz artykułu Coals: W Polsce jest mocny podział na Męskie Granie, niezal i trap dla klasy średniej

Coals: W Polsce jest mocny podział na Męskie Granie, niezal i trap dla klasy średniej

"Docusoap" - najnowsze dzieło duetu Coals - już jest, a z niniejszego wywiadu dowiecie się, dlaczego nie powinniście go przegapić.

Jarosław Kowal: Kiedyś wspominaliście, że szybko się zmieniacie i równie szybko to, co nagraliście przestaje się wam podobać. "Docusoap" tuż przed premierą nadal się wam podoba?

Łukasz Rozmysłowski: Są utwory, które już troszkę wymęczyliśmy i się przejadły. Zawsze najbardziej podobają mi się utwory, które zrobiłem najszybciej i miałem z nimi do czynienia najkrótszy okres czasu. Na przykład taki utwór "Sugar" powstał baaaardzo dawno temu, chyba już jakieś dwa lata wcześniej. Z początku planowaliśmy wypuścić "Sugar" jako singiel, ale niestety tak się przejadł, że już go troszkę "odlubiliśmy". Ja na pewno popracowałbym jeszcze nad mixem i jakimiś mikro poprawkami, ale wiem, że to taka niekończąca się praca, która z czasem psuje utwory i ostatecznie wychodzi na gorsze.

 

Kacha Kowalczyk: Pamiętam, że jak oddaliśmy płytę, to miałam trochę dość i myślałam, że jest to słaby materiał, ale jak ostatnio zaczęliśmy robić próby pod trasę i musiałam przesłuchać album kilka razy, to stwierdziłam, że jestem z niego dumna. Jedyne co, to chyba bym zmieniła kawałek "Dove", moim zdaniem odstaje od reszty i może dorzuciłabym jeszcze jeden numer w stylu "Oblivion", ale ogólnie pozytywne emocje.

Udaje się wam dochodzić do takiego momentu, kiedy z pełną satysfakcją uznajecie, że nagraliście dokładnie to, co nagrać chcieliście czy to zawsze jest kompromis i poczucie, że w którymś momencie trzeba wreszcie przestać poprawiać, bo można tak w nieskończoność?
ŁR: No właśnie w poprzedniej odpowiedzi do tego dążyłem. Jeśli chodzi o kompozycje, to bywa tak, że dochodzimy do kompromisu. Jednak jeśli chodzi o jakieś sprawy brzmieniowe, zawsze chcę mieć więcej czasu i dziubać w utworze aż do perfekcji. Co jest baaardzo złe.

 

KK: Jestem dość leniwą i flegmatyczną osobą, ale jeśli chodzi o rzeczy, którymi się zajmuję, czyli muzyka i sztuki wizualne, to zawsze mam trochę chore ambicje i strasznie przeżywam, jeśli coś jest nie po mojej myśli. Jednak z biegiem czasu mam coraz luźniejsze podejście do nagrywania i mniej oporów przed wypuszczaniem nowych rzeczy. Tak stuprocentowo to chyba nigdy nie byłam z siebie zadowolona.

 

Co jest dla was największym zabójcą kreatywności? Co sprawia, że kompletnie nie możecie zabrać się do pracy?
ŁR: O jeny, właśnie nie mam pojęcia co to, ale wiem, że często dopada i ciągnie się czasami tygodniami. Paskudne to jest uczucie, jak już łapie mnie taka niechęć do muzyki. Najbardziej wtedy pomaga jakieś świeże odkrycie muzyczne. Nowy artysta/wydawnictwo, które mnie turbo inspiruje, wtedy zawsze siadam do roboty i często udaje się wyjść z tej "antyweny".

 

KK: Raz na ruski rok zdarzają nam się naprawdę nieudane koncerty, na które często nie mieliśmy wpływu. Takie sytuacje kończą się u mnie długotrwałą chorobą. Wówczas mówię sobie, że powinnam zmienić pracę, nie sięgam po mikrofon i myślę, że mam dość muzyki, ale na szczęście całkiem szybko się regeneruję.

Coals. Zdjęcie zespołu robione przez szybę auta.

W każdej rozmowie z wami pada szereg nazw i nazwisk związanych z przeróżnymi gatunkami muzycznymi, kiedyś nawet do pewnego stopnia wzięliście w obronę disco polo. Czego słuchaliście przy komponowaniu i nagrywaniu tego albumu?
ŁR: Muszę zaglądnąć na listę ulubionych utworów na Spotify [śmiech]. Uwaga rzucam: Travis Scott, Swae Lee, Sufjan Stevens, Tirzah, Flanch, Blood Orange, Flume, Night Lovell, Papa Dance, Ariel Pink, Bob Dylan, (Sandy) Alex G, Frank Ocean, Porches, Beach House...


KK: Coucou Chloe, Tirzah, Dean Blunt, Tuzza, Connan Mockasin, FKA Twigs, Billie Eilish, SASSY009, Smerz, Clairo, Aaliyah, Eartheater, Weyes Blood, Chynna, BEA1991, Amnesia Scanner, Rosalía, Yves Tumor, Schafter, Toro y Moi, Casey MQ, Caterina Barbieri, 100 gecs, Uffie, Gosheven...

 

Jesteście bardzo blisko polskiej sceny hip-hopowej - chociażby w zeszłe lato graliście w Gdańsku na jednej imprezie z Pro8l3mem, Paluchem czy Otsochodzi i wydaliście EP-kę "Klan" z gościnnym udziałem między innymi Piernikowskiego i Schaftera - ale waszej muzyki pod hip-hop podciągnąć się raczej nie da. Jak zaczęła się ta dwustronna sympatia?
ŁR: Nasz pierwszy okołorapowy kawałek to chyba "VHS Nightmare". Wzięło się to z naszych inspiracji, pewnie od Deana Blunta i A$AP Rocky'ego.

 

KK: Pamiętam, że moja pierwsza fascynacja rapem przyszła w 2015 roku wraz z duetem Syny. Chodziłam na ich koncerty, jednak nigdy nie postrzegałam ich jako zjawiska stuprocentowo hip-hopowego. Później dzięki Off-owi odkryłam Deana Blunta i bawiłam się dobrze na koncertach Run the Jewels czy ILoveMakonnen. Mój stan psychiczny nie był zbyt dobry w tamtym czasie. Doszłam wtedy do wniosku, że mój śpiew jest mega przeciętny i mało odkrywczy, zaczęłam poszukiwać innych form ekspresji. Rap, a właściwie to bardziej trap, bardzo szybko stał się soundtrackiem do mojego życia. Pierwszym numerem okołorapowym, jaki stworzyliśmy był "VHS Nightmare", ale także "Hauntology", gdzie ujawniam fascynacje Tommy Genesis. Podoba mi się to, że jesteśmy pomiędzy światami i czasami nawet jestem traktowana jak raperka [śmiech].

 

Obecność Coals w programach takich imprez, jak Slipway jest odrobinę bardziej zaskakująca niż obecność raperów w waszych utworach albo wasza w ich utworach, bo łączenie gatunków już chyba nikogo nie zaskakuje... Tylko czy to w Polsce też obowiązuje? Mam wrażenie, że u nas podziały wciąż są bardzo wyraźne i szybko można narazić się na zarzuty o brak autentyczności albo "sprzedawanie się".
ŁR: No właśnie na szczęście jakoś udało nam się pozostać pomiędzy tymi muzycznymi worami i mało kogo oburzają nasze, na pierwszy rzut ucha, dziwne kolaboracje. Cieszę się, że nasi fani są na tyle wyrozumiali i otwarci, że po psytrance'owym kawałku z Kubim Producentem się na nas nie wypieli [śmiech]. Nawet na ostatnim Open'erze zagraliśmy ten numer i wszyscy - no dobra, większość, bo było parę komentarzy niezadowolenia - się mega fajnie bawili. Ja darłem mordę i biegałem z Kubim, Bella Ćwir bujała się z papieroskiem, a Bobkovski stał zamrożony, fajnie wyszło.

 

KK: Ale prawdą jest, że istnieją wyraźne podziały i rzadko dochodzi do miksu gatunków czy środowisk. Mam wrażenie, że w Polsce jest mocny podział na Męskie Granie, niezal, trap dla klasy średniej, techno, hip house... No, można by wymieniać. Czasami jak mówię znajomym, że zrobię feata z jakimś tam raperem, to się łapią za głowę i z góry uznają, że to nie wyjdzie. Takie jest właśnie podejście. To, co chyba mnie ostatnio pozytywnie zaskoczyło to Margaret z Young Igim, Honorata Skarbek z Wdową czy występ Kayah z Matą, ale też są to przykłady z mainstreamu muzycznego. Takie nietypowe featy to można na palcach policzyć.

 

Jednym z takich najbardziej nieoczywistych, mocno skontrastowanych duetów i pod względem muzycznym, i pod względem pokolenia była w ostatnim czasie współpraca Post Malone'a z Ozzym Osbournem. A gdybyście wy mogli nagrywać z dowolną polską gwiazdą, ale właśnie z pokolenia waszych rodziców czy nawet dziadków, to kogo byście wybrali?
ŁR: Ja chyba chciałbym zrobić jakąś romantyczną balladę z zespołem Papa Dance.

 

KK: W liceum byłam psychofanką Maanamu.

Coals. Zdjęcie zespołu na plazy.

W czerwcu minie dopiero sześć lat od kiedy zaczęliście razem nagrywać, a już zdążyliście pokazać się z wielu stron. Gdybyśmy mieli jednak wyciąć całą tę ewolucyjną drogę i zestawić tylko wasze brzmienie z 2014 roku z tym współczesnym, to dobrze ocenilibyście początkujące Coals?

ŁR: [śmiech] Nie. Strasznie niepoprawnie brzmią te kawałki. Kompozycje może są całkiem całkiem, ale od strony technicznej zespół Coals z 2014 roku pada na łeb.

 

KK: No ja się tego wstydzę, co mam powiedzieć... Ale gdyby nie to, pewnie by nas nie było. W ciągu tych lat stałam się słuchaczem muzyki, if you know what I mean. W sensie, no zaczęłam poszukiwać, odkrywać i pewne rzeczy stały się dla mnie asłuchalne. Piosenki z 2014 są uroczym lo-fi, jednak wypadają dość generycznie. Ostatnio jednak gramy niektóre z tych kawałków na koncertach w nowych aranżach i jest to miłe doświadczenie.

 

Przy tych wczesnych nagraniach było u was trochę inspiracji latami 90., chociażby tamagotchi czy kasetami VHS, ale ostatnim filmem, jaki wyszedł na taśmach był "Eragon" z 2006 roku, a w wypożyczalniach już wtedy coraz trudniej było natrafić na ten nośnik. Czy jako osoby urodzone w połowie lat 90. podchodzicie do tych zjawisk z nostalgią, czy patrzycie na to bardziej jak na artefakty zaginionej cywilizacji?

ŁR: Oj, no mega nostalgia łapie za serduszko. Kiedy myślę o tamtych czasach, to przypominam sobie imprezki urodzinowe, na których rodzice odpalali kamerę i podłączali ją bezpośrednio do telewizora. Każdy dzieciak się przeglądał w telewizoooorzee! Jakiś kosmos to był dla nas. Wiele obrazków miga mi w głowie. Weekendowe poranki z "Pingu" i "Teletubbies", walki Mike'a Tysona, kaszki z mlekiem, piaskownica, mega upały, bieganie z kijami, budowanie gokartów z desek. Ech, czas minął, dorośliśmy i wszystko się zepsuło.

 

Bardzo współczesnym, nie do końca muzycznym zjawiskiem jest robienie coraz większych karier przez coraz młodsze osoby, chociażby Billie Eilish albo Schaftera. Różnica w porównaniu z nastoletnimi gwiazdami sprzed - powiedzmy - piętnastu lat jest natomiast taka, że nikt im już nie dyktuje, co mają śpiewać, jak się ubierać i jakich udzielać odpowiedzi w wywiadach. Myślicie, że "ta dzisiejsza młodzież" ma dzisiaj więcej do powiedzenia i stoimy u progu wymiany pokoleniowej na stanowiskach festiwalowych headlinerów?

ŁR: Z pewnością. Myślę że większość "niezależnych" gwiazd zaistniała za sprawą internetu, dzięki czemu mogli zacząć karierę bez jakiejkolwiek pomocy. Billie Eilish (z bratem) czy Schafter sami tworzyli wszystkie swoje pierwsze kawałki i wrzucali do internetu. Kiedyś młodzi twórcy nie mieli możliwości samodzielnego dzielenia się swoimi dziełami na taką skalę, przez co żeby szeroko zaistnieć, musieli najpierw zostać odkryci przez jakąś wielką korporację, która w tamtych czasach miała o wiele więcej do powiedzenia, a taki artysta nie miał zbytnio wyjścia - stał przed wyborem albo tworzę do szuflady, albo słucham wytwórni i zostaje gwiazdą.

 

KK: Wydaje mi się jednak, że proporcje bardzo młodych artystów utrzymują się stale od wielu lat. Patrząc na poprzednie dekady, zawsze było sporo dziecięcych czy nastoletnich gwiazd, tylko że jak mówisz, mają one teraz większą niezależność i dostęp do narzędzi. Ja jestem często pod pod mega wrażeniem ludzi młodszych ode mnie. Ostatnio na przykład odkryłam Nath, która ma siedemnaście lat i bardzo podobają mi się jej piosenki i wrażliwość na brzmienie. Zawsze w takich sytuacjach się zastanawiam, gdzie ja byłam jeszcze kilka lat temu. Z jednej strony super promować tak młode i zdolne osoby, ale nie można też doprowadzić do stuprocentowego kultu młodości. Kariery muzyczne kończące się po trzydziestce to trochę dramat.

Po premierze albumu czeka was pewnie okres intensywnej działalności w mediach społecznościowych - to obowiązek, którego wolelibyście uniknąć czy umiecie podejść do tego z pasją? A może to zależy od platformy? Zdaje się, że Facebook stał się trochę "dziadkowy", a wśród ludzi przed trzydziestką większym zainteresowaniem cieszy się Instagram, dla jeszcze młodszych najważniejszy jest pewnie TikTok.
ŁR: Kacha jest specem od mediów społecznościowych. Ja zazwyczaj po paru postach czy odpowiedziach zaczynam się nudzić i muszę znaleźć sobie inne zajęcie, żeby odetchnąć. Chociaż przyznam, że czasami sprawia mi to frajdę i sam bez przymusu tworzę jakiś kontent na media społecznościowe.

 

KK: Dla mnie to stało się już po prostu naturalne. Traktuje to jako część pracy muzycznej. Akurat u nas wyjątkowo Facebook nie umiera, co mnie dziwi. Na pewno lubię pisać shitposty. Kontent na Facebooku i Instagramie jest raczej taki sam, tylko że wiadomo, na Instragramie ludzie są atakowani obrazami. Wypadałoby od tego czasem odpocząć, ale nie wiem, czy jesteśmy zespołem, który może sobie pozwolić na urlop.

 

Polska robi się dla was trochę za mała - zagraliście już niemal wszędzie, gdzie zagrać trzeba, a jeżeli nie chcecie zrobić przeskoku do mainstreamu, to od strony wydawniczej też niewiele wyżej da się na naszym podwórku podnieść poprzeczkę. Będziecie próbować zagranicą? Teraz to chyba łatwiejsze niż pięć-dziesięć lat temu - mam wręcz wrażenie, że zespołu z "egzotycznych" krajów są coraz bardziej pożądane.

ŁR: Z zagranicą próbujemy już od paru lat, póki co z mini skutkiem. "Docusoap" to kolejne podejście do globalnych słuchaczy. Niech się dzieje wola losu.

 

KK: To jest bardzo złożony temat. Z jednej strony jakiś odbiór jest - ludzie z zagranicy piszą na Instagramie, na koncertach też zawsze ktoś jest, udało nam się wystąpić na Pohodzie czy Primaverze, jednak zdecydowanie brakuje agencji pijarowej z Wielkiej Brytanii czy Stanów. Nie stać nas na to, a na przykład recenzje na Pitchforku się zamawia, z tego, jak się ostatnio dowiedziałam. Przepaść między alternatywnymi muzykami z Londynu a z Europy Wschodniej jest ogromna. Podziwiam naszego menadżera, że chce mu się robić w ogóle bookingi zagraniczne, bo to naprawdę ciężka sprawa. Polski rynek muzyczny jest bardzo autonomiczny i nie ma zbyt wielu powiązań z "zagranico". Jedyne, co przychodzi mi do głowy to Unsound, ale to jest też nisza, która ma swoje kluby i artystów, a my jednak celujemy bardziej w pop. "Egzotyczne" zespoły może i są pożądane, ale mam wrażenie, że ludziom się nie chce za bardzo szukać i nadal panuje model zachodni. Teraz, dzięki PIAS-owi, dajemy sobie kolejną szansę, ale nie mamy też jakiś wygórowanych oczekiwań. Oczywiście nie mówię, że się nie da, bo ostatnie przykłady VTSS czy Hani Rani pokazują, że da się pięknie podbić rynek zagraniczny, ale tworzą one muzykę, gdzie tożsamość nie jest raczej istotna, plus są związane z mocno określonymi rynkami - techno i modern classical. Nie mówię, my też jesteśmy dość kosmopolityczni, ale polskość się trochę z nas wylewa, nie mamy też jasnej tożsamości muzycznej. Samo próbowanie zagranicą jest dla mnie dość ekscytujące, w ciągu tych pięciu lat poznałam mechanizmy, jakie rządzą polskim rynkiem i już wiem mniej więcej, czego się spodziewać, co robić w danej sytuacji, a tutaj masz jedną wielką czarną dziurę. W pewnym momencie możemy mieć jednak dość i zostaniemy sobie bezpiecznie w Polsce, i też fajnie. Na razie mamy czas na ryzyko i odkrywanie.

 

Najtrudniejszy okres jest teraz - przed koncertami, premierą, pojawianiem się w mediach - czy najtrudniej będzie, jak to wszystko już się skończy i trzeba będzie wrócić do codzienności?
ŁR: Właśnie różnie bywa. Wszystko ma swoje wady i zalety. Premiera, koncerty, wywiady bywają na dłuższą metę wyczerpujące, ale z początku bardzo ekscytujące i potrafią turbo podnieść na duchu, jeśli oczywiście odbiór jest pozytywny. Powrót do domu po tym wszystkim jest moją ulubioną częścią tej pracy [śmiech], jednak po dwóch dniach w domu, potrafię się zdołować i załamać, a wtedy najlepiej pomagają koncerty. I tak w kółko.

 

KK: Ja ogólnie czuję, że jesteśmy w ciągłym wirze od EP-ki "Klan" i na pewno za niedługo po prostu trzeba będzie kleić nowy album. Mam wrażenie, że ciągle się coś dzieje i jestem zawieszona między wariactwem a codziennością, więc właściwie każdy ostatni okres jest łatwy i trudny zarazem.

 

fot. Jakub Owczarek

Coals. Zdjęcie zespołu.

Strona korzysta z plików cookies w celu zapewnienia realizacji usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce...

NEWSLETTER FACEBOOK INSTAGRAM

© 2010-2024 Soundrive

NEWSLETTER

Najlepsze artykuły o muzyce