Nie ma to jednak najmniejszego sensu. Cień tamtych wydarzeń jest już dawno poza zespołem, który stał się bestią radzącą sobie świetnie bez taniego sentymentalizmu. Między innymi o tym i o innych zagadnieniach przeczytacie w naszym wywiadzie z wokalistą twórców "The Harrowing of Hearts", Sonneillonem.
Łukasz Brzozowski: Czułeś ostatnio, że w twoim życiu miało miejsce jakieś niedopowiedzenie? Że nie zamknąłeś pewnej furtki, a powinieneś był to zrobić?
Sonneillon: Staram się nie rozpamiętywać przeszłości. Oczywiście wyciągam wnioski z mniejszych lub większych błędów bądź niekoniecznie trafnych decyzji. Z tych trafnych zresztą też. O ile to odpowiada na twoje pytanie, bo nie jestem pewien do czego zmierzasz.
Pytam, bo "The Harrowing of Hearts" wydaje się być albumem kompletnym. Ta płyta brzmi jak domknięcie pewnego rozdziału, kropka nad "i" postawiona z pełnym rozmachem. To moja nadinterpretacja czy faktycznie chcieliście wyraziście zwieńczyć jakiś etap w waszej karierze?
Być może coś w tym jest, choć akcent położyłbym bardziej na rozpoczęcie nowego niż na zakończenie starego. Moim zdaniem na miano podsumowania bardziej zasługuje "Conscious Darkness". Skłamałbym, mówiąc, że jakoś szczególnie rozliczamy na tym albumie naszą historię, ale na pewno wyciągnęliśmy z kieszeni kilka wytrychów i użyliśmy ich, żeby otworzyć nowe furtki. A może to po prostu kwestia kolejnego etapu nowego cyklu? Jestem zdania, że "The Harrowing of Hearts" jest poniekąd tym, czym "The Hierophant" był dla debiutu - kontynuacją myśli, ale podaną z nieco większym przytupem i pewną formą rockowej przystępności czy przebojowości.
Mówisz, że ta płyta to bardziej początek nowej drogi. Jakiej konkretnie?
Drogi, na której pozbywamy się sentymentów wobec tak zwanych "ram stylistycznych" czy oczekiwań, jakie generować może granie w zespole black metalowym. Choć rdzeń gatunku pozostał i nie zamierzamy z niego kompletnie rezygnować, na pewno zaczęło nam być ciasno w obrębie "czystego" black metalu, ale to dało się już zauważyć na poprzedniej płycie. Tutaj poszliśmy o krok dalej. Tylko i aż.
Nigdy nie wydawaliście mi się stricte black metalowym zespołem. Daleko wam do gatunkowych ortodoksów.
My chyba zawsze byliśmy zespołem nieco "z boku" tej sceny lub - jak kto woli - w rozkroku pomiędzy nią a czymś innym. Nie brakowało w nas pasji, wręcz fanatyzmu wobec tego, co robiliśmy/robimy, ale zawsze czułem się dość wyobcowany światopoglądowo, jak i emocjonalnie w całym tym black metalowym bagienku. Z wiekiem to się tylko nasila i coraz trudniej poczuć mi więź z ludźmi, których poglądy bardzo często mam za zwyczajnie absurdalne, niekiedy infantylne lub po prostu niekompatybilne z tym, jak ja postrzegam "mój" black metal.
No właśnie, zespołów, które latają po podobnej orbicie, nie ma na polskim podwórku zbyt wiele. Masz przypuszczenia, dlaczego tak jest?
Trudno powiedzieć. Nie chciałbym odlatywać w dywagacje na temat naszej wyjątkowości i uprawiać publicznego auto-fellatio, ale jakiś związek z tym może mieć to, co zaakcentowałem wyżej - nasza niechęć do postępowania i myślenia "by the book" w celu umizgiwania się do kogokolwiek czy z racji posiadania łatki gatunkowej. Zespół traktuję bardzo osobiście, od pewnego czasu wręcz intymnie i trudno byłoby mi zachować szczerość, gdybym myślał o kimkolwiek poza sobą czy kolektywem Blaze of Perdition, a szczerość jest dla mnie bardzo ważna w tym, co robię. Zresztą w życiu również, szkoda, że to towar deficytowy.
To nie jest tak, że black metal, czyli muzyka, która miała szokować i być środkowym palcem pokazanym w kierunku wszystkiego, staje się dosyć konformistyczny?
To raczej świat posuwa się do przodu, a wraz z nim granica tolerancji na ekstremę. Spójrzmy prawdzie w oczy - szokowanie w czasach, gdy w internecie na wyciągnięcie ręki masz przemoc, nienawiść, najdziwniejsze zwyrodnienia i całą gamę ludzkiej zgnilizny jest... trudne. No i warto też mieć na uwadze, że ta muzyka była tworzona głównie przez ludzi o wiele młodszych, a więc znacznie mniej dojrzałych emocjonalnie niż dziś. To bezpośrednio wpływało na taką, a nie inną formę ekspresji. Trudno oczekiwać tego samego stanu ducha od nastolatka, jak i od faceta po czterdziestce. A jeśli ktoś faktycznie zatrzymał się na tym etapie, to nie z black metalem jest problem. Konformizm - tym jest właśnie podążanie według tych archaicznych reguł stworzonych przez rozpuszczone dzieciaki. Taki swoisty paradoks.
Nie chodzi mi o chęć podpalenia całego świata, odnoszę wrażenie, że cała ta scena epatuje dosyć piknikowym klimatem. Skoro mówi się, że black metal to nie tylko muzyka, a także pewna ideologia, wymagałoby się pewnego wyjścia z szablonu czy konwencji.
I tu dochodzimy do punktu, który zaakcentuje zmiany w moim postrzeganiu folkloru, jakim jest black metal. Może powinien być on nośnikiem pewnych myśli, ale nie jest dla mnie ideologią sam w sobie. Jak można mówić o wolności, zrywaniu kajdan, obierać za duchowy wzór Lucyfera - nieważne czy jako symbol, czy faktyczny byt - a następnie forsować myślenie hamulcowe, kurczowe przywiązanie do tradycji i ogólnie pojęty kult stagnacji?
Odnoszę wrażenie, że Lucyfer to i tak symbol mocno zdewaluowany, który nie oddziałuje nawet w połowie tak mocno, jak za czasów drugiej fali black metalu.
Bo tolerancja i świadomość społeczeństwa nie są wyryte w kamieniu, zmieniają się i na ogół poszerzają. Satanic Panic lat 70., Norwegia lat 90. - to wszystko wystarczająco wyrobiło odporność społeczeństwa na tego typu treści. Dziś od Szatana znacznie większy strach wzbudza chociażby brodacz w turbanie idący po bułki do sklepu, a black metalowi tradycjonaliści dostają pierdolca na myśl o tym, że dwóch facetów może sobie robić dobrze. Znak czasów.
Wracając do tematu zmian na gruncie Blaze of Perdition - nowy album przynosi cover "Moonchild" Fields of the Nephilim. Nie baliście się, że popadniecie w typowo metalową przesadę przy własnej interpretacji tego kawałka?
Ten pomysł chodził za nami chyba od czasu "The Hierophant", ale nie czuliśmy się wtedy gotowi. Gdy Metal Blade rzuciło pomysłem wydania singla w formie siedmiocalówki, postanowiliśmy odgrzebać dawne marzenie, no i mamy cover. Być może zgrzytów uniknęliśmy, nagrywając ten numer względnie blisko oryginału. Dla jednych to wada, dla innych zaleta, ale na pewno pozwoliło nam to nie zrujnować kawałka wymuszonym wizjonerstwem, bo przecież nie taki był cel. Dodaliśmy nieco "kopa" i dynamiki w aranżacji bębnów, agresji przez growlowane wokale, ale sama struktura utworu pozostała nienaruszona.
Metal Blade stawia na bardzo konkretną promocję "The Harrowing of Hearts" - winyl w pięciu kolorach, wiele recenzji i równie wiele wywiadów. Nie przytłaczają cię tak okazałe rozmiary tego przedsięwzięcia?
To dla mnie coś nowego, ale trudno byłoby narzekać na to, że wytwórnia robi, co do niej należy. Zwłaszcza, że robi to na poziomie nieporównywalnie wyższym niż wcześniejsze. Dla labelu tej rangi Blaze of Perdition nie jest jakąś szczególnie pewną inwestycją, a pozbawionym większego hype'u black metalem wygrzebanym z podziemia i w naszym wspólnym interesie jest sprawić, by koszty się zwróciły, a płyta zaczęła zarabiać. Cieszę się, że w nas uwierzyli i zwrócili się z propozycją współpracy, cieszę się z siły ich promocji, ale my musimy dotrzymać temu profesjonalizmowi tempa i również nad sobą pracować. Czy się utrzymamy? Czas pokaże. Nie jesteśmy szczególnie młodzi, więc nikt już raczej nie liczy na międzynarodową karierę, ale jeśli zespół nie będzie stał w miejscu, znajdzie odpowiednich odbiorców, którzy przez swoje zainteresowanie pozwolą nam się rozwijać - w to mi graj.
Stresuje cię myśl o sytuacji, w której przenosiny do większej wytwórni nie generują dużej liczby nowych słuchaczy?
Zainteresowanie zespołem już teraz się zwiększa, plany koncertowe mamy dość odważne, a album nawet jeszcze nie wyszedł, także chyba na to narzekać nie powinniśmy. Oczywiście biorę pod uwagę taką ewentualność, że album się kompletnie nie przyjmuje, label nie jest zadowolony ze sprzedaży, a my lądujemy z powrotem w jakiejś mniejszej wytwórni, ale na to nie mamy większego wpływu. My zrobiliśmy swoje jak najlepiej potrafiliśmy, o reszcie decyduje odbiorca. Wielu świetnych artystów nigdy nie dotarło nawet do tego poziomu co my, także w przypadku "wtopy" i zwrotu o sto osiemdziesiąt stopni również nie podetnę sobie żył, bo już na tym etapie jestem z nas bardzo dumny i nie widzę powodów do kompleksów.
Jak uporacie się na żywo z tymi zmultiplikowanymi partiami gitar, których na albumie jest więcej niż kiedykolwiek wcześniej?
Dodatkowe ślady gitar wraz z wszelkimi ozdobnikami lecą z laptopa, ale nie jest to u nas żadna nowość, bo gramy tak od "Conscious Darkness", które również była bogate aranżacyjnie.
Jak twoim zdaniem zareagowałby młodszy o tych parę Sonneillon, gdyby ktoś mu powiedział, że zaliczycie taki przeskok jakościowy między debiutem a "The Harrowing of Hearts"?
Prawdopodobnie najpierw skrzywiłby się i napuszył, jak zrobił pierwszy raz słuchając "Reinkaos". Na szczęście bardzo szybko poszedł po rozum do głowy i rzeczony album pokochał. Z tym pewnie byłoby podobnie.
W recenzjach powracają obecne już od paru lat porównania do Behemoth. Irytuje cię, że ludzie tak bardzo rozmijają się z konwencją, w której tworzycie?
Porównania mniejszych zespołów do Behemoth nie mają miejsca dlatego, że te masowo inspirują się muzyką Nergala, a raczej wynikają z faktu, że to on trzyma rękę na pulsie i importuje to i owo do siebie. Nie irytują mnie, raczej śmieszą, bo nikt w naszym zespole Behemoth powyżej "Pandemonic Incantations" nie słucha, także o jakichkolwiek inspiracjach nie ma mowy.
Na zakończenie zróbmy małą wycieczkę w przeszłość. W maju tego roku przypada dziesiąta rocznica "Towards the Blaze of Perdition" - dochodzą do ciebie myśli z kategorii kiedyśtobylizmu, w stylu "tak szybko ten czas zleciał"? Jak wspominasz ten materiał?
Lubię go, a nawet od czasu do czasu słucham, ale raczej rzadko i tylko remastera, który nie ma tych wkurwiających triggerów. Polecam go w tej formie, znacznie ułatwia odbiór całości. Bywam odrobinę sentymentalny, ale nie żyję przeszłością. Staram się na bieżąco wyciągać wnioski i uczyć na błędach. Tych przy okazji debiutu było całe mnóstwo, począwszy od niedopracowanego brzmienia, przez spierdolony w drukarni layout, aż po znikomą promocję... cóż, byliśmy młodzi, młody był nasz ówczesny wydawca i zwyczajnie nie mieliśmy jeszcze pojęcia, jak to wszystko ogarnąć i pchnąć w odpowiednim kierunku. Potem - choć nie bez potknięć - było już tylko lepiej.
fot. Aleksandra Burska