Barbara Skrodzka: Póki co macie na koncie jedynie EP-ki, z czego ostatnia - "Measure" - pojawiła się w październiku 2019 roku. Jesteście z niej zadowoleni?
Oliver Southgate: Wszystko wyszło tak, jak tego chcieliśmy. Kiedy coś wydajemy, lubimy obserwować reakcje fanów. Przy tym mini-albumie spotkaliśmy się z dobrym odbiorem, sporo osób zamówiło płytę, równie dobrze sprzedają się winyle.
Czekać tylko aż wydacie album. Co ma dla was największe znaczenie w procesie tworzenia muzyki?
Chcemy tworzyć coś, do czego ludzie mogą się odnieść, ale musi to być ważne i świeże także dla nas, w przeciwnym razie nie bylibyśmy w stanie tego grać i słuchać. Nie łatwo sprawić, by muzyka zawsze ekscytowała. Trzeba nad tym ciężko pracować i mieć pewność, że dany temat jest istotny, a ludzie będą chcieli się w niego zagłębić. Bardzo ważne jest tworzenie muzyki związanej z konkretnym momentem, odgrzebywanie tego, co było i w kółko powtarzanie tych samych frazesów szybko prowadzi do zmęczenia i znużenia.
Graliście w Amsterdamie, na London Calling i zastanawiałam się, czy zdołacie zachęcić holenderską, zazwyczaj dość niemrawą publiczność do bardziej energicznych ruchów, ale po kilku minutach cała sala skakała razem z wami.
Przeważnie jesteśmy dobrze odbierani, choć graliśmy w kilku miejscach, gdzie publiczność stała w bezruchu i nie było po niej widać żadnego podekscytowania. Byliśmy bardzo zaskoczeni, kiedy po koncercie podchodzili do nas i rozmawiali z nami, myśleliśmy, że im się nie podobało. Z momentem kiedy zaczynamy grać, chcemy nawiązać więź z publicznością, połączyć nas i ich. Podział na publiczność i zespół nie powinien istnieć. Większą przyjemność sprawia świadomość, że publiczność jest po naszej stronie, a my jesteśmy po ich stronie. Wydaje mi się, że widać to na naszych występach, staramy się grać koncerty, podczas których publiczność jest tu i teraz i czerpie z tego radość.
Który z koncertów, na jakich byłeś jako widz mógłbyś uznać za najlepszy?
Widziałem Blur w 2009 w Hyde Parku. To był niesamowity moment, który zjednoczył wszystkich znajdujących się tam ludzi. Razem tworzyliśmy bawiącą się wspólnotę. Publiczność śpiewała piosenki Blur długo po koncercie, w drodze do londyńskiego metra. Poza tym, za każdym razem kiedy widzę AC/DC jest to dla mnie niesamowite przeżycie. Na ich koncertach ludzie zawsze szaleją, rozpiera ich dzika energia. Na żywo AC/DC są jednym z najlepszych zespołów na świecie.
Jak sam wcześniej powiedziałeś, śpiewacie o aktualnych rzeczach, ważnych tematach. Jak opisałbyś młodych Brytyjczyków?
Młodzi ludzie są bardziej otwarci, skupiają się na ważniejszych tematach. Kiedy dorastałem, nie rozmawiano tak dużo o zdrowiu psychicznym i emocjach. Ludzie nie dorastali tak szybko. Kiedy mieliśmy po dwadzieścia lat, nadal zachowywaliśmy się jak dzieci, a teraz młodzież dorasta bardzo szybko. Już w wieku dwunastu lat poruszają naprawdę poważne zagadnienia. To niesamowite, ale równocześnie smutne, ponieważ tracą dzieciństwo. Z drugiej strony oznacza to, że przyszłe pokolenia będą mogły lepiej korzystać ze zdobytej wiedzy. W dzisiejszych czasach trzeba posiadać wiedzę z różnych dziedzin, by nie zostać wyruchanym przez rząd czy kogokolwiek innego.
A ty jaki byłeś w wieku szesnastu lat?
Kiedyś cały czas jeździłem na deskorolce i tworzyłem muzykę. Lubiłem wychodzić na miasto, ale deskorolka i muzyka były jedynymi rzeczami, które chciałem robić. Interesowałem się kulturą skaterów, zwłaszcza amerykańską. Dzięki temu odkryłem sporo muzyki, wkręciłem się w Iggy'ego Popa jako ośmiolatek. To zaprowadziło mnie tu, gdzie teraz jestem - do rzeczy głośnych, energetycznych, ale nie tylko. Przez całe życie słuchałem muzyki z różnych części Afryki lub Indii.
Tęsknisz za czasami dzieciństwa?
Brakuje mi tego, że kiedyś nie martwiłem się tak bardzo o pieniądze i nie musiałem brać na siebie tak dużej odpowiedzialności [śmiech]. Brakuje mi też oglądania "Simpsonów" przez cały dzień. Jako dziecko marzysz o tym, by dorosnąć i jeździć samochodem, ale kiedy jesteś starszy, to chciałbyś znowu być dzieckiem.
Mieszkacie w Bristolu i domyślam się, że tam też pracujecie na etacie.
Każdy z nas pracuje. Ja pracuję w firmie zajmującej się animacjami, James jest managerem baru, Danny też pracuje w barze, a George maluje wnętrza. Nadal musimy pracować.
Pewnie nie jest lekko i musicie brać wolne w pracy, żeby pojechać w trasę koncertową?
Tak, nie jest to łatwe, ale jesteśmy szczęściarzami, bo mamy wokół siebie grono znajomych, którzy wspierają nas i wiedzą, że granie w zespole jest dla nas ważne. Osoby, z którymi pracujemy przychodzą na nasze koncerty, wspierają nas również nasi rodzice. Kiedy byłem dzieckiem, mama zawoziła mnie na koncerty. To rodzice nauczyli mnie, żeby nie brać życia zbyt poważnie, być pełnym szacunku do innych, ciekawym innych rzeczy i chętnym do nauki.
Coraz częściej i coraz głośniej zaczyna się o was mówić. Nie boisz się, że może was to zgubić?
Nie obawiam się tego, bo mam w sobie za dużo dobra. Poza tym styl życia gwiazd rocka umarł. Nie uważam, że jest coś złego w dumie ze swojej muzyki i z siebie, ale każdy z nas jest równy sobie i nie należy się wywyższać. Mamy styczność z różnymi zespołami, wiele z tych osób jest naszymi znajomymi i ważne jest bycie dla siebie miłym, dziękowanie za to, co się ma. Jeśli grasz koncert i ktoś daje ci piwo, którego nawet nie oczekujesz, powinieneś być wdzięczny.
Czyli jesteście porządnymi chłopakami.
Ludzie wyobrażają sobie, że mieszkamy w pięciogwiazdkowych hotelach, jest alkohol i narkotyki, ale tak nie jest. Na pewno nie w naszym przypadku. Wydaje mi się, że jesteśmy dość poważni, jeśli chodzi o to, co chcemy osiągnąć. Wiemy, że im więcej włożymy w ten projekt, tym więcej dostaniemy. Kiedy możemy, to się bawimy, ale przez większość czasu naszą zabawą jest granie, a nie picie do nieprzytomności. Poza tym, prowadzę samochód i nie mógłbym nigdzie jechać, gdybym miał kaca. Kiedy jesteśmy w trasie koncertowej, najbardziej brakuje mi jedzenie z Greggsa, przyjaciół, rodziny i Bristolu.