Barbara Skrodzka: Nie było was przez dwa lata, teraz wracacie z nowym singlem. Co się przez ten czas działo?
Michał Wójcik: Działo się kilka rzeczy. Po intensywnym okresie koncertowym Kuba [Pałka] miał trochę problemów zdrowotnych. To było wydarzenie, przez które musieliśmy zwolnić. Stwierdziliśmy, że musimy sobie zrobić parę miesięcy przerwy w graniu. Zbiegło się to z kryzysem, który dział się też na kilku innych poziomach między innymi zespołowym - odszedł od nas Jacek Świegoda "Basik", z którym zrobiliśmy poprzednią płytę. Grał z nami Łukasz Wierzbicki "Wierzba", z którym próbowaliśmy robić nowe rzeczy, coś wychodziło, ale w trochę innej stylistyce niż sobie wyobrażaliśmy. O ile z Łukaszem dobrze się gra koncertowo, to jednak płytowo chcielibyśmy, żeby poszło to w trochę inną stronę i tak naprawdę wróciliśmy do punktu wyjścia, czyli Cinemon znowu był bez basisty. To rzuciło cień na całą naszą działalność, byliśmy w martwym punkcie i nie mieliśmy motywacji do dalszego działania.
Ale jednak udało się wam przełamać kryzys, co pomogło?
Postanowiłem leczyć swoją długoletnią depresję i okazało się, że to był dobry moment, bo w końcu byłem w Krakowie przez dłuższy czas. Poszedłem na terapię. To było duże wyzwanie, nie tylko pod względem mentalnym czy osobistym, ale także logistycznym. Musiałem poświęcić pół dnia przez trzy miesiące na to, by zająć się sobą. Pieniądze nigdy nie były dla nas motywacją, bo nigdy nie było ich w tym zespole, ale zawsze było wspólne granie i radość z niego. Tu okazało się, że tej radości pomału zaczyna brakować i po prostu męczymy się na próbach. Po terapii poukładałem sobie wszystko i później byłem gotowy, żeby znowu grać.
Jak udało się znaleźć nowego basistę?
Postanowiliśmy pójść trochę innym kluczem. Zazwyczaj szukaliśmy kogoś, kto będzie wymiataczem muzycznym i będzie w stanie grać z nami szalone trasy. Tym razem poszukaliśmy wśród przyjaciół. Szukaliśmy kogoś, z kim będzie się nam dobrze grało, a nie koniecznie, żeby był to basista z idealnym sprzętem, stylem i fryzurą. Czytałem wtedy na Facebooku jedno z moich starych ogłoszeń. Było tak agresywne, stanowcze, z tak określonymi i nierealnymi wymaganiami, że nie dziwię się, że nikogo wtedy nie znaleźliśmy. Sam bym nie odpowiedział na takie ogłoszenie [śmiech]. Wtedy dotarło do mnie jak długą drogę przeszliśmy i przebyłem osobiście. Próbowaliśmy kiedyś grać z Tomkiem Bysiewiczem, ale z jakiegoś powodu to nie wyszło. Tym razem okazało się, że nie istnieje żadna blokada. Byliśmy razem na próbie i czuliśmy się dobrze bez względu na to, czy coś wychodzi, czy nie.
Jak idzie praca nad płytą? Wydaliście singiel i planowo płyta ma się ukazać w 2020 roku.
Nigdy nie byliśmy mistrzami w dochowywaniu terminów i jak zazwyczaj coś obiecujemy, to tylko obiecujemy. Teraz po raz pierwszy w historii tego zespołu mamy plan, który wybiega kilka lat w przód i określa to, gdzie chcemy być za te kilka lat. Płyta jest po drodze. Priorytetem jest to, żeby było dobrze. Nie mam zamiaru naciskać na komponowanie czegoś w pospiechu, bo nadchodzi termin. To idzie swoim tempem. Właśnie wróciliśmy z trasy koncertowej po Kanadzie, w październiku mamy Polskę, następnie Niemcy, Szwajcaria i znowu Kanadę w maju przyszłego roku. Jeśli te wszystkie plany koncertowe wypalą, to będzie nam ciężko się zabrać za nowy materiał.
Czyli pisanie w trasie odpada.
Rzadko się nam to zdarza. Gdybyśmy byli Metalliką ze swoją załogą, gdzie wszyscy rozstawiają sprzęt za nas, a my byśmy przychodzili na gotowe, to moglibyśmy kilka godzin dziennie spędzić na komponowaniu. Niestety sami prowadzimy samochód, nosimy sprzęt i jeszcze będziemy próbowali pracować zdalnie, bo samo się nie zrobi. Grudzień, styczeń i luty będą mniej aktywne koncertowo, więc ten czas spędzimy aktywnie i twórczo. Mamy szkice około trzydziestu różnych numerów. Łatwo jest stworzyć coś, ale później, po odsłuchaniu, czasami okazuje się, że nie do końca wpasowuje się to w muzykę, jaką robiliśmy wcześniej. Chcemy iść w bardziej garażowe i surowe rzeczy, a zamiast tego wychodzi nam dużo popwych piosenek, które nie zawsze dadzą się przerobić na garażowy pop. Próbujemy wybrać z tych szkiców takie rzeczy, które pasują do tego, co chcemy powiedzieć i to jest czasochłonne.
A dlaczego akurat Kanada?
Stało się to trochę przypadkiem, bo w 2016 na Reeperbahn Festival poznałem dziewczynę z Kanady, która koncertowała w Europie. Później trochę jej pomogłem z planowaniem trasy w Polsce, odsyłając ją do Borówka Music. Utrzymywaliśmy kontakt przez kilka lat, a w zeszłym roku na Music Export Conference w Warszawie miałem okazję moderować panel, w którym było pięciu Kanadyjczyków i byłem na wykładzie o rynku kanadyjskim. Na tym wykładzie dowiedziałem się, że rock klasyczny jest najchętniej słuchaną muzyką w Kanadzie. Pomyślałem, że to my - Cinemon. Kanadyjczyków miałem już pod ręką, więc zacząłem działać. Okazało się też, że w 2020 roku podczas Canadian Music Week w Toronto będzie położony większy nacisk na zespoły z Polski. Postanowiłem trochę wyprzedzić temat i zrobić trasę wcześniej, żeby mieć podatny grunt w Kanadzie, dzięki czemu moglibyśmy wrócić w maju przyszłego roku już na festiwal. Nie mam pojęcia, czy nas tam wybiorą, ale próbować warto.
Wasze żony doradzają w kwestiach muzycznych?
Żony na pewno mają głos doradczy, ale nie jest to głos, który jest w stanie na czymś zaważyć. To jest dziwne, bo dla mnie opinia mojej żony jest bardzo istotna i bardzo lubię, jak jej się podoba to, co robię. Z drugiej strony jakbym był przekonany do tego, co chcę zrobić to nie potrzebowałbym błogosławieństwa od nikogo. Wydaje mi się, że ten wybór polega właśnie na tym, żeby z tych czterdziestu-sześćdziesięciu piosenek wybrać te, do których jesteśmy we trójkę przekonani i nie potrzebujemy głosu doradczego nikogo więcej. Nie tworzymy muzyki na zamówienie, ani nie robimy badań gustu. Ten zespół spełnia trochę inną funkcję. Mamy być zadowoleni z tego, jak to się gra na żywo i jak odsłuchujemy to po nagraniu.
"The Worst Band in the World" nagraliście na taśmę.
To się wzięło z naszego zamiłowania do analogów. Nie spodziewaliśmy się, że ten sposób nagrywania wpłynie tak dobrze na sposób naszej pracy. Dokładamy wszelkich starań, żeby to, co nagrywamy na taśmie brzmiało jak najlepiej. Taki system sprawia, że waga tych nagrań staje się automatycznie dużo większa. Ustawienie wszystkiego zajmuje pół dnia. Nagrywasz, po czym okazuje się, że wszystko jest źle i przychodzisz drugiego, trzeciego, czwartego dnia i dopiero siódmego udaje się nagrać coś dobrego. To sprawia, że jest tam więcej krwi, potu i łez i wydaje mi się, że to słychać. Druga rzecz jest taka, że taśma ma tylko trzydzieści minut. Stać nas na jedną taśmę, co oznacza, że za jednym posiedzeniem jesteśmy w stanie nagrać pięć wersji. Odsłuchanie ich to nie jest po prostu wciśnięcie przycisku. Najpierw są dwie minuty przewijania, trzy minuty zakładania taśmy, pięć minut sprawdzania sprzętu i dopiero możemy tego posłuchać. Dzieje się to wszystko dużo wolniej i w związku z tym jest dużo mniej męczące. Można się na tym skupić, nie przelatuje przez ciebie jak woda, tylko idzie swoim trybem i choćby nie wiadomo co, to nie da się tego przyspieszyć. W tym momencie dużo bardziej doceniam takie powolne rzeczy, z którymi trzeba troszkę się posiłować, żeby uzyskać zamierzony efekt i to mi się podoba w tej taśmie.
Skąd pomysł na współpracę z Mikołajem Trzaską w tym utworze?
Od samego początku czułem, że na końcu potrzebny jest free jazzowy saksofon. Starałem się tam grać na gitarze najgłupsze rzeczy, jakie przychodzą mi do głowy, ale nie zbliżyło się to do tego, co zagrał Mikołaj. Tomek miał kontakt do Mikołaja, więc podesłaliśmy mu utwór, spodobał mu się. Saksofony Mikołaja dodały schizu do tego numeru i spowodowały, że jest dużo bardziej duszny. Na początku ten saksofon był dla mnie bardzo przytłaczający, było go bardzo dużo i ciężko było mi przebrnąć przez to emocjonalnie i intelektualnie. Okazało się, że da się przyzwyczaić do tej melodii. Ostatnio Mikołaj powiedział, że nie jest do końca zadowolony z tej partii, bo mu za ładnie wyszła [śmiech]. Najpierw się z tego śmiałem, ale teraz jak sobie tego słucham, to myślę, że faktycznie jest to ładne i wolałbym trochę bardziej zwariowane. Czekamy na wersję live z Mikołajem, gdzie nie będzie musiał grać, żadnych melodii. Poza tym na tym singlu jest drugi utwór, którego nie publikowaliśmy. Śpiewa w nim Misia Furtak. Póki co nie planujemy wydawać go w wersji cyfrowej. Chcemy zostawić go jako B-side na płycie winylowej.