Jarosław Kowal: Mam wrażenie, że jest w waszej muzyce coś, co każe wiązać ją z latem, ciepłem, rozkwitem natury. To nastrój, który celowo przywołujecie w waszych utworach i stąd też wziął się lipiec w nazwie?
Krzysiek Winiarski: Lipiec w nazwie pojawił się dość przypadkowo, ale to chyba dobrze. Skojarzenie z wakacjami samo w sobie jest dla nas, osób dwudziestokilkuletnich, nostalgiczne. To wiek, w którym jeszcze pamięta się smak kilkutygodniowej beztroski. Na lipiec można spojrzeć i pozytywnie, i negatywnie. Z jednej strony to jeden z najcieplejszych miesięcy, z drugiej zaś jego początek z jakiegoś powodu sprzyja refleksji o przemijaniu - co roku przybywa nam kilka lajków od Amerykanów, którzy utożsamiają się z hasłem już jest lipiec. Nasza debiutancka płyta była utrzymana w letnio-wakacyjnym klimacie i w dużej mierze była to świadoma decyzja. Zapewniam, że klimat nowych utworów obejmuje wszystkie dwanaście miesięcy.
Wiadomo już, że historia o tym, jak to Pete Seeger odciął Bobowi Dylanowi prąd podczas Newport Folk Festival w 1965 roku jest tylko legendą, ale czy ta legenda i symboliczny moment połączenia folku z gitarą elektryczną uznalibyście za najważniejszy w historii muzyki?
Cieszę się, że historia z Newport została jakiś czas temu odkłamana. Seeger nigdy nie pasował mi na pieniacza. Instrument to tylko narzędzie. Jeśli gitara elektryczna daje więcej możliwości, warto z tego korzystać. "Elektryfikacja" Boba nie sprawiła, że folk wywinął kitę. Z perspektywy czasu na pewno było warto. Mieliśmy wiele fajnych zespołów, które korzystały tak z folkowych tradycji rodem z Appalachów, jak i z dobrodziejstw amplifikacji, gitarowych efektów. Staramy się nie zatracać ani w jednym, ani w drugim.
Poza Dylanem jako inspirację wymieniacie też The Band, The Velvet Underground czy Galaxie 500, więc mniej lub bardziej odległe starocie. We współczesnej muzyce niczego równie interesującego nie odnajdujecie?
Chcesz mi powiedzieć, że 1990 rok był już prawie trzydzieści lat temu? W zespole mamy dość różne gusta - hip-hop, hard rock, hardcore punk, gospel. Zazwyczaj to ja tworzę szkielet piosenki, więc jeśli pytasz o inspiracje, biorę to na siebie. Podoba mi się wiele nowych płyt, nie ukrywam jednak, że zwykle zawierają one muzykę gitarową. Nie ma to jednak nic wspólnego z ideologią. Takie brzmienia lubię, a od dłuższego czasu staram się słuchać dla przyjemności, nie z obowiązku. Nikogo pewnie nie zdziwi, że cieszą mnie klimaty w stylu Frankie Cosmos. Ale najwięcej radości dały mi ostatnio nagrania Davida Bermana, Comet Gain i Fontaines D.C. No tak, trochę retro...
W waszej muzyce inspiracja przeszłością objawia się prostotą i melodyjnością, a obydwa te określenia są dzisiaj często postrzegane jako zjawiska negatywne albo coś o gorszych walorach artystycznych. Napisanie zgrabnej melodii może być jednak wręcz trudniejszym zadaniem niż porywająca improwizacja, dlaczego więc tak nisko się ją ceni?
Najprościej byłoby powiedzieć, że melodie się ludziom znudziły, ale to tylko częściowo prawda. Pewnie duża w tym zasługa cyfryzacji. Nie ma w niej oczywiście nic złego, ale wpływ komputerów na proces tworzenia jest niepodważalny. "Wyklikane" beaty są równe i nie bujają. Łatwiej do tego napisać melorecytację w stylu Billie Eilish czy po prostu zarapować. Melodie najlepiej rozwijają się w towarzystwie swingującego rytmu. Na nim można najwięcej "nawydziwiać".
Dzisiaj trudno już mówić o powrocie mody na jedną konkretną dekadę. Z jednej strony mamy Gretę Van Fleet nawiązującą do końcówki lat 60., z drugiej ogromną popularnością cieszy się ścieżka dźwiękowa do "Stranger Things" Kyle'a Dixon żywcem wyjęta z lat 80., a z jeszcze innej ostatniej romanse Poppy z gitarą elektryczną coraz mocniej przypominają nu metal. Czy w XXI wieku da się jeszcze dzielić muzykę na dekady w taki sposób, żeby słuchaczowi mogło to dawać jakiekolwiek wyobrażenie o tym, czego może się spodziewać po albumie jeszcze przed jego przesłuchaniem?
Nie utożsamiamy się z konkretną erą w muzyce. Z marketingowego punktu widzenia zapewne warto zasugerować jakieś skojarzenia i nawiązanie do jakiegoś okresu nie jest tu gorsze od rzucenia nazwą gatunku. Trzeba to jednak uzupełnić szerszym opisem. Każda dekada ma coś charakterystycznego, ale nasze wyobrażenie o latach 80. czy 60. coraz mniej ma wspólnego z rzeczywistością. Wiem, co mówię - nigdy mnie tam nie było! Jeśli łatwo sprowadzić kilkusetletnią epokę do kilku prostych skojarzeń, to tym bardziej jakieś dziesięciolecie. Historię łatwo spłycić, ale zdarzają się pozytywne niespodzianki. Dla przykładu - już myślałem, że Tarantino strasznie zakłamuje lata 60. w "Pewnego razu... w Hollywood", ale przypomniał widowni o Paulu Revere i The Raiders. Nie Doorsi ani Hendrix. Jak miło!
Całkowicie wyparowały już chyba też ograniczenia gatunkowe słuchaczy, czego dowodem może być chociażby showcase waszej wytwórni - Wyniku Współpracy. W całym tym tyglu to chyba najbardziej wartościowe zjawisko? Mało kto ma dzisiaj trudności z płynnym przeskakiwaniem ze słuchania folku do hip-hopu, z popu do metalu i tak dalej.
Założyciele Wyniku Współpracy mają różne gusta. Połączyła nas przyjaźń i mniejsze lub większe muzyczne ambicje. Szybko zorientowaliśmy się, że ważniejsza od wspólnego upodobania do konkretnych gatunków czy stylistyk jest możliwość dogadania się i miłego spędzania czasu z fajnymi ludźmi. Jak już wspomniałem, w samym It's July Already są zwolennicy hip-hopu, progresywnego rocka czy bardziej ekstremalnych odmian muzyki gitarowej. Prowadzi to czasem do napięć, ale bywają one bardzo twórcze. Tego rodzaju napięcie chcemy wprowadzić na Wynik Współpracy Showcase, na który serdecznie zapraszam.
Jak już jesteśmy przy temacie wytwórni, to od premiery waszego debiutanckiego albumu minęły dwa lata, ale w tym roku opublikowaliście nowy singiel - to znaczy, że nowy krążek ukaże się niebawem?
Jakiś czas temu przeszliśmy w tryb wydawniczy podobny do tego stosowanego w 2017 roku przez grupę Twin Peaks. Co jakiś czas będziemy wypuszczać kolejne single. Nie będą one jednak promować płyty. Można je potraktować jako coś zupełnie odrębnego. Jeśli za jakiś czas uznamy, że piosenek jest wystarczająco dużo, by wydać je zbiorczo na długogrającym albumie - tak też uczynimy. Nie chcemy się ograniczać formatem LP, testujemy więc system, który wydaje się nam bardziej odpowiedni dla takiej wytwórni jak nasza.
O ile się nie mylę, dotąd graliście niemal wyłącznie na południu Polski. Przy okazji nowego albumu będzie większa trasa?
Bardzo byśmy chcieli. Do tej pory nie graliśmy na północ od Warszawy, ale wszystko przed nami. Często jeszcze działamy w warunkach przypominających trasy amerykańskich zespołów hardcore punkowych w latach 80. Śpimy więc u znajomych, a tych oczywiście więcej jest w Małopolsce, na Śląsku i na Lubelszczyźnie. Widzę nas jednak na plenerowym koncercie na bałtyckiej plaży.
Wynik Współpracy Showcase odbędzie się 19 i 20 października w klubie Re w Krakowie, więcej informacji TUTAJ.
fot. Paulina Szpon