Jarosław Kowal: We czwartek premiera twojego nowego teledysku, na razie jest kilka kadrów i chyba tym razem będzie bardziej minimalistycznie niż w "The Game"?
Nina Karpińska: Tak, rzeczywiście jeżeli chodzi o formę i estetykę, to będzie czystszy teledysk. Celowaliśmy w bardziej minimalistyczną, skromną w użytych kolorach, ale jednocześnie epicką oprawę. Stoi za tym historia, ale nie tak wyraźnie zaznaczona, jak w teledysku do "The Game". To raczej ukazanie wewnętrznej przemiany niż fabularna opowieść, więc na ekranie nie dzieje się aż tak dużo, można natomiast interpretować ten teledysk na różne sposoby.
Tekst "The Game" można było interpretować jako politycznie zaangażowany, "Liberate" zdaje się być bardziej osobiste.
"The Game" było komentarzem do tego, co dzieje się wokół nas, a "Liberate" jest utworem o wewnętrznej sile, o odkrywaniu siebie samego i podążaniu za wewnętrznym głosem, który podpowiada, co powinniśmy zrobić.
Na "Flipside" nie ma tekstów o niczym, nie ma też błahych historii o miłości. To dla ciebie ważne, żeby wychodzić do słuchaczy z czymś, nad czym mogliby się zastanawiać?
Absolutnie tak, ale to nie jest tylko zachęcanie innych do refleksji, to także moje własne refleksje, które lubię przelewać na słowa piosenek. To komentarz do tego, co dzieje się wokół mnie, a jako, że cały czas dorastam i uczę się, jest to dla mnie niezwykle interesujące. Staram się wykorzystywać to, kim jestem, żeby opowiedzieć coś więcej niż tylko historie o miłości, bo wydaje mi się, że na ten temat jest już wystarczająco dużo utworów [śmiech]. Chcę powiedzieć coś mojego, coś, co jest dla mnie naprawdę ważne.
Powiedziałaś, że piszesz z perspektywy osoby, która cały czas dorasta, a ja mam z kolei wrażenie, że wiele dorosłych osób pisze bardzo infantylne piosenki w porównaniu z twoją twórczością. Poruszasz chociażby temat ochrony środowiska, co w muzyce polskich artystów jest niemalże nieobecne.
To prawda, aczkolwiek wydaje mi się, że wiele osób ma na takie tematy refleksje, ale po prostu nie przenosi ich na swoją twórczość. Wokół mnie jest bardzo dużo ludzi w moim wieku, którzy uświadamiają sobie, jak wielkim problemem jest to, że nie dbamy o Ziemię w wystarczającym stopniu, a przecież to nasz jedyny dom. Coś musi się zmienić i musi się to zmienić teraz. Nie mamy już czasu, żeby dłużej zwlekać z konkretnymi działaniami. Wydaje mi się, że to nie jest odczucie tylko moje i mojego otoczenia, ale dopiero zaczyna się o tym mówić coraz więcej. Cieszę się, że mogę do tego dorzucić swoją cegiełkę i staram się mówić o tym problemie jak najczęściej.
Chyba każde pokolenie musi wysłuchać narzekań o tym, jakie to jest beznadziejne, ale dzisiaj internet dodatkowo zwiększa frustracje i niemalże z każdej strony można usłyszeć, że ta dzisiejsza młodzież nie nadaje się do niczego. Kompletnie się z tym nie zgadzam, chociażby dlatego, że od dawna żadne pokolenie tak bardzo nie dążyło do zmian i to na skalę globalną, a jak ty to postrzegasz?
Wśród moich znajomych jest bardzo dużo osób, które chcą działać - zarówno w Anglii, gdzie teraz studiuję, jak i w Warszawie. Nawet jeżeli komentujemy rzeczywistość poprzez to, co znajduje się na naszych wallach na Facebooku, to tam również widzę, że powstają nowe ruchy, strony z informacjami, jest coraz więcej protestów - chociażby te zapoczątkowane przez Greta Thunberg, w trakcie których ludzie co piątek wychodzą ze szkół i prac, spotykają się na ulicach i protestują przeciwko zmianom klimatycznym. Wydaje mi się, że to wszystko zaczyna się dzisiaj dziać na poważnie i należy takie ruchy wspierać.
A jeśli porównasz polską rzeczywistość i brytyjską, to da się zauważyć wyraźne różnice?
Nie ma kraju, który nie miałby swoich problemów. W Wielkiej Brytanii można odczuć, że demokracja jest bardziej ugruntowana, ale problemy są i tutaj, i tutaj - po prostu mają inną naturę.
Hipisi w latach 60. czy punki w latach 70. wierzyli, że muzyka może prowadzić do zmian, ale w późniejszych dekadach ta wiara osłabła. Myślisz, że muzyka faktycznie może mieć aż tak dużą moc?
Myślę, że zmianę można zacząć od czegokolwiek, także od muzyki. Dla osób, które mają swoich muzycznych idoli na pewno ważna jest ich perspektywa na świat. Jeżeli widzą, że ci idole - czy po prostu muzycy, których lubią - dążą do zmian, to oni także uwierzą, że jest to możliwe. Jeżeli muzyka może być taką inspiracją, to powinna nią być. Potrafi przecież wpłynąć na człowieka w bardzo emocjonalny sposób, powoduje to, że śmiejemy się czy płaczemy i może też przenosić treści, których wcześniej nie postrzegaliśmy jako interesujące.
Miałaś albo może nadal masz takich idoli?
Jeśli chodzi o muzykę, to cały czas odkrywam nowych idoli. Na pewno ogromną rolę w moim życiu odegrali Radiohead i Thom Yorke, którzy w 2009 roku wystąpili w Poznaniu, a na koncert można było dotrzeć tylko piechotą lub rowerami [śmiech]. Na uniwersytecie mamy teraz bardzo dużo zajęć z analizy utworów, środowiska muzycznego i tekstów - jest to bardzo inspirujące. Wydaje mi się, że dzięki temu codziennie odkrywam coś nowego, więc trudno wskazać na jakieś konkretne osoby. Czasami zdarza się, że nawet pojedyncza piosenka mocno do mnie przemawia.
Wybrałaś teksty w języku angielskim ze względu na większy zasięg czy po prostu wyrażenie tych samych myśli w języku polskim nie dawało się dopasować do muzyki?
Może się wydawać, że jest to trochę dziwne, bo przecież polski jest moim ojczystym językiem, ale to muzyka, której słucham wpłynęła na to, że zaczęłam pisać po angielsku. Zawsze słuchałam muzyki śpiewanej w języku angielskim i łatwiej mi się w ten sposób tworzy. Teraz zaczynam eksperymentować ze śpiewaniem po polsku, ale to dość trudny język do łączenia z muzyką i w pewnym sensie dopiero zaczynam się go uczyć, choć zawsze interesowałem się poezją i literaturą. Wydaje mi się, że pobyt zagranicą trochę mnie do takiego działania inspiruje.
Nad muzyką ze swojego debiutu pracowałaś przez trzy lata - największą część tego czasu pochłonęło komponowanie albo pisanie tekstów czy już sama produkcja?
Tworzenie muzyki z Bartkiem [Dziedzic, producent - przyp. red.] zajęło nam trochę ponad rok, a następny rok poświęciliśmy na dopieszczanie produkcji - miks, master. Później zaczęło się kręcenie klipu i tak w końcu nazbierały się prawie trzy lata.
Miałaś obawy przed zaszufladkowaniem jako "piosenkarka z talent show"? Często udział w takich programach okazuje się wręcz wyrokiem, a na przykład Brodka musiała przebyć bardzo długą drogę, żeby w końcu zacząć tworzyć muzykę, z którą naprawdę dobrze się czuje.
Nie obawiałam się tego, bo udział w Must be the Music był dla mnie sposobem na zaprezentowanie swojej muzyki. Wybrałam zresztą akurat ten program właśnie dlatego, bo można w nim prezentować swoją twórczość. Poza tym zaszufladkować można kogoś tylko wtedy, jeżeli sam na to pozwoli. Ja w szufladki nie wierzę i nie wzbudzało to we mnie żadnych obaw. Tak naprawdę dzięki Must be the Music mogłam pokazać swoje piosenki szerszemu gronu odbiorców, więc nie uważam tego za plamę na honorze [śmiech].
Nikt nigdy nie próbował nakłonić cię do nagrywania prostego popu dla mas?
Nie, nigdy nie było takich sytuacji. Myślę, że od samego początku, kiedy tylko zaczęłam tworzyć swoje piosenki, obracałam się w gronie mądrych ludzi, którzy wiedzieli, że to się nie uda, jeśli nie będę sobą i nie będę wykonywać własnych piosenek.
Podejrzewam, że to, co można usłyszeć na płycie nieco różni się od tego, co grasz na żywo, chociażby dlatego, że będzie ci towarzyszył innych zespół.
Są to zmiany dosyć spore, aczkolwiek związane wyłącznie z aranżacjami. Na "Flipside" wszystkie aranżacje tworzył Bartek Dziedzic, ale potrzebowałem świeżego podejścia do tych utworów i wydaje mi się, ze to bardzo im pomogło.
A jest różnica w odbiorze tej muzyki pomiędzy publicznością polską a brytyjską?
Na pewno różnica związana jest z tekstami - przez to, że są napisane w języku angielskim, nie rezonują aż tak mocno z publicznością polską. Oczywiście nie jest tak, że publiczność w Polsce w ogóle nie rozumie, o czym śpiewam - angielski jeszcze przecież prawie przez wszystkich rozumianym językiem. Inna różnica to miejsca, w jakich organizowane są koncerty i ich ilość. Koncerty odbywają się tutaj właściwie codziennie, ale w mniejszych przestrzeniach, więc łatwiej jest je zapełnić [śmiech]. W Polsce koncerty są cały czas specjalnymi wydarzeniami, a tutaj to normalka - ludzie codziennie chodzą na koncerty i nie celebrują tego tak bardzo. Tutaj grywa się w barach, a o koncertach często można dowiedzieć się tylko od znajomych. Opowiadają, że gdzieś jest niesamowita noc jazzowa, a gdzie indziej grają muzykę elektroniczną i warto tam zajrzeć. Taki koncert odbywa się na przykład w każdy czwartek i w każdy czwartek prezentuje się nowy artysta, dzięki czemu można coś nowego odkryć, a w Polsce czegoś takiego jeszcze nie ma.
Pod studiach wracasz do Polski czy skorzystasz z możliwości brytyjskiej rzeczywistości muzycznej i tam będziesz się rozwijać?
Jeszcze nie wiem [śmiech]. Nie potrafię w tej chwili określić, czy zostanę tutaj, czy wrócę do Polski. Zobaczymy, jak to się dalej potoczy.
Na drugi album też trzeba będzie poczekać ze trzy lata czy już nad czymś pracujesz?
Prace są już w toku, na razie bardzo początkowe, ale drugi album zamierzam napisać i wyprodukować samodzielnie, w zaciszu własnego studia i własnej sypialni. Mam nadzieję, że nie będzie to trwało trzy lata [śmiech].