Obraz artykułu Cari Cari: Najważniejsze jest 5% każdego pomysłu

Cari Cari: Najważniejsze jest 5% każdego pomysłu

Austriacki duet Cari Cari od razu kupił mnie utworami "Summer Sun" i "Nothing's Older Than Yesterday". Na początku listopada ubiegłego roku wydali debiutancką płytę - "ANAANA" i mają za sobą występy na wielu europejskich festiwalach, ja złapałam ich na Eurosonic Noorderslag w holenderskim Groningen.

Barbara Skrodzka: Widziałam was już wcześniej, na Waves Vienna, ale nie mogę doczekać się kolejnego występu. Wiem, że graliście dzisiaj, ja wybieram się dopiero jutro. Jakie są wasze wrażenia związane z tym festiwalem?

Stephanie Widmer: To ciekawe doświadczenie. Eurosonic jest podobny do Waves Vienna, ale sam w sobie jest zarazem inny, bo to inny kraj. Na Waves mieliśmy wielu znajomych.

 

Alexander Köck: Wczoraj graliśmy w kościele, dzisiaj gramy w małym klubie, czyli tam gdzie lubimy, gdzie ludzie stoją blisko siebie. Kościół był wprawdzie niemal pełen, ale sufity były wysoko, więc towarzyszyło temu dość dziwne uczucie, co nie zmienia faktu, że bardzo się nam podobało. Myślimy, że to dobry festiwal na początek nowego roku. Zawsze jeździmy na tego typu showcase'y z poczuciem, że coś pójdzie źle, bo wszystko jest bardzo stresujące. Jest dużo dziennikarzy, którzy mają wysokie wymagania. My staramy się czerpać z tego przyjemności i dostarczyć najlepszą zabawę. Myślę, że wczorajszy występ był całkiem niezły, jestem zadowolony.

Członkowie zespołu "Cari Cari" stoją przodem, mężczyzna trzyma kwiaty.

To wasz pierwszy występ w Holandii?

AK: Tak, właściwie jestem wielkim fanem Holandii, ponieważ mój ojciec wygląda dokładnie jak Edwin van der Sar i Holendrzy pytają go często: Edwin, czy to ty?. Edwin był bramkarzem w reprezentacji Holandii w piłkę nożną, jest tu legendą. Zawsze chciałem przyjechać do Holandii, ale nie było okazji, aż do teraz.

 

Podoba się wam miasto?

AK: Miasto tak, pogoda nie. Jest to jakaś mieszanka Hamburga i Londynu. Holandia jest jak Niemcy Północne, ale jest tu też ten brytyjski element. Holendrzy są dziwną odmianą Anglików, do tego mówią po niemiecku z tym super śmiesznym akcentem, z czego osiemdziesiąt procent jest poprawna i wydaje się, że to niemieckie słowa.

Mieszkaliście w różnych miejscach, które z nich podobało wam się najbardziej?

AK: Pogoda w Hamburgu i Londynie nie była dobra. Myślę, że najciekawszą rzeczą było zobaczenie różnic. Nie spędziliśmy tam dużo czasu, były to tylko cztery miesiące zarówno w Londynie, jak i w Hamburgu. Wydaje mi się, że to wystarczający czas, by poznać klimat miasta. Bardzo chciałbym wrócić do Londynu, ale życie tam jest okropne - wszyscy ledwo wiążą koniec z końcem, zwłaszcza artyści. Mieszkania i komunikacja są drogie, a jeśli grasz koncert, to wcale nie dostajesz dużego wynagrodzenia. Wszystko jest dość drogie, ale można tam robić wiele fajnych rzecz i poznać wielu interesujących ludzi. Nie spotkasz tam wielu Anglików, naszymi znajomymi byli ludzie z Holandii, Skandynawii, Rosji czy z Ameryki Południowej.

 

SW: Pojechaliśmy tam kilka dni po przesądzeniu o Brexicie i nastroje nie były najlepsze, dało się to wyczuć.

 

AK: Zwłaszcza dlatego, że osoby z innych krajów wiedziały, co się stało - żyli w spokoju i nagle skończyła się pewna era. Wielka Brytania w pewnym sensie dominowała, nawet w muzyce. Wystarczy popatrzeć na Beatlesów i całą resztę, ale wtedy nagle przestajesz czuć się dobrze. Czujesz się jak w zacofanym kraju, który postanowił się odizolować.

Powiedział, że mają jeden mikrofon i nie możemy go użyć bo dzisiaj jest wieczór bingo i potrzebują go tam. Na koncercie było pięć osób, które były pod wpływem narkotyków, tańczyli i śpiewali.

Alexander Köck

Jakie było najdziwniejsze miejsce, w którym graliście?

AK: Nimbin w Australii, gdzie graliśmy trasę koncertową. Odbywało się tam coś jakby australijski Woodstock z lat 60., aż do dnia dzisiejszego ludzie sprzedają tam ciasteczka z haszem na ulicy.

 

SW: Wszyscy mają długie włosy i pomalowane twarze.

 

AK: Graliśmy w Nimbin Hotel. Promotor trasy też tam był, około godziny zajął mu powrót do życia [śmiech]. Jak już doszedł do siebie, powiedział, że zostawił nasz sprzęt w pokoju, gdzie stał stół do bilarda, szafa grająca i scena. Poprosiłem go, żeby sprowadził technika, który sprawdziłby mikrofony i resztę sprzętu. On na to, że mają jeden mikrofon i nie możemy go użyć bo dzisiaj jest wieczór bingo i potrzebują go tam. Na koncercie było pięć osób, które były pod wpływem narkotyków, tańczyli i śpiewali. Na początku było bardzo fajnie, ale później stali się naprawdę agresywni. Był tam też jeden Aborygen. Ja jestem wysoki, ale on był jak niedźwiedź i miał dredy aż do kolan.

 

SW: Didgeridoo to święty instrument wśród aborygeńskiej kultury i mogą grać na nim tylko mężczyźni. Ten gość stał z przodu sceny i jego oczy mówiły: Nie graj na didg.

 

AK: To był moment, kiedy pomyśleliśmy: Ok, zbierajmy się stąd. Cała ta trasa była dla nas niezwykłym doświadczeniem. Niektórym zespołom może się nie podobać, że grają w kościele, ale my graliśmy w Nimbin bez mikrofonu, bo był potrzebny na wieczór bingo.

Jakie macie plany?

AK: Naszym celem w 2017 roku było stać się solidnym zespołem koncertowym. Graliśmy na wielu festiwalach i w wielu krajach, dużo małych koncertów. Teraz czuję, że jesteśmy dobrym zespołem na żywo. Naszym postanowieniem na rok 2018 było stać się dobrym zespołem w studiu. Pracowaliśmy nad wieloma rzeczami w ubiegłym roku, ale pracowaliśmy nad tym tylko w weekendy albo co kilka weekendów. Było ciężko znaleźć czas, podczas którego moglibyśmy wystarczająco skupić się na pracy w studiu. Mamy wiele pomysłów, które są w dziewięćdziesięciu pięciu procentach skończone, ale ostatnie pięć procent może naprawdę zrobić różnicę i to jest najtrudniejsza część. Spędziliśmy ostatnie trzy tygodnie w studiu, a w dodatku to pierwszy raz, kiedy pracujemy z producentem.

 

Byliście też w Japonii i nakręciliście tam teledysk.

AK: Wydaje mi się, że wiele osób bierze Stephanie za Japonkę.

 

SW: Tak, ludzie mówili do mnie po japońsku i byli bardzo zdziwieni, że nie jestem Japonką.

 

AK: Japonia sama w sobie jest jak inny świat. Czułem się jak na innej planecie. Gdziekolwiek pojedziesz - czy do Sydney, Berlina, czy Wiednia - zawsze znajdziesz kawiarnię, którą znasz. Kultura się zglobalizowała. Masz te same rzeczy w Nowym Jorku i w Szanghaju, ale nie w Japonii.

Członkowie zespołu "Cari Cari" siedzą, patrzą w obiektyw.

SW: Zwłaszcza jeśli chodzi o ludzi - jest duża różnica w sposobie, w jaki mówią. Nie używają właściwie brwi. Z jednej strony są bardzo czyści i minimalistyczni, a z drugiej są te miasta, gdzie nie możesz zobaczyć nieba. Gdy myślisz o Japonii, myślisz o ogrodach i pięknej architekturze, i estetyce, masz to z jednej strony, a z drugiej beton.

 

AK: Sposób w jaki reagują i jakie mają wartości... Nie mogę wybrać jednej rzeczy, ale naprawdę polecam się tam wybrać.

 

Jaki jest najlepszy Austriacki zespół?

AK: Cari Cari! Jest też zespół, który niedługo wyda płytę - Leyya. To także duet i poziom ich produkcji jest naprawdę dobry. Mają podobne podejście do naszego - nie obchodzi ich, jak muzyka jest produkowana. Jeśli jest nagrana na telefon i sprawdza się, to jest dobrze. Nihils, spotkaliśmy ich kilka razy, są bardzo fajni, jak również Inner Tongue.


Strona korzysta z plików cookies w celu zapewnienia realizacji usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce...

NEWSLETTER FACEBOOK INSTAGRAM

© 2010-2024 Soundrive

NEWSLETTER

Najlepsze artykuły o muzyce