Barbara Skrodzka: To twój pierwszy występ na Reeperbahn Festival, jak się czujesz?
Davey Newington: Staram się za dużo o tym nie myśleć, bo zaczynam się denerwować. Reeperbahn Festival to znana marka i cieszę się, że możemy tutaj wystąpić. Gramy na tej samej scenie, na której grali The Magic Gang, a w tym roku występowaliśmy przed nimi w Anglii - to niesamowity zespół.
Słyszałam od znajomych z Hamburga, że organizatorzy Reeperbahn chcą, aby ten festiwal był drugim SXSW.
Atmosfera tutaj jest bardzo gęsta, wszyscy chodzą od klubu do klubu. Nigdy nie byłem w Stanach, ale wydaje się, że wszyscy tutaj obecni są pochłonięci muzyką. Czujemy, że jest tutaj inaczej niż w Anglii. Jako zespół jesteśmy traktowani inaczej przez obsługę - dbają o nas, ścigają nas z jedzeniem, czymś do picia, sprawdzają, czy wszystko jest okej. Jest świetnie! Wydaje mi się, że w większości krajów z tej części Europy ludzie mają dużo szacunku dla zespołów. Tydzień temu graliśmy w Belgii, tamtejsza publiczność doskonale wie, jak reagować na muzykę. Między utworami zachowywali się cicho, ale kiedy chcieliśmy, żeby było głośno, potrafili narobić hałasu.
A jak wyglądają koncerty w waszym rodzimym Cardiff?
Kochamy grać w Cardiff, dawaliśmy tam wiele koncertów dla przyjaciół i rodziny. Początki w zespole to zawsze granie we własnym mieście, gdzie czujesz się komfortowo, ale kiedy jedziesz do Londynu, czujesz, że musisz przełamać barierę.
Na Soundrive Festival 2018 występował inny zespół z Cardiff - Himalayas. Znasz ich?
O tak, znam ich. Są niesamowitym, pracowitym zespołem i świetnymi ludźmi. Bardzo się cieszę, że radzą sobie, to kawał solidnego rock'n'rolla.
Twoja muzyka jest popularna w Anglii?
Nie wiem, ciężko ocenić. Istniejemy od niedawna, ale zagraliśmy dużo koncertów, więc zdecydowanie mamy teraz trochę szerszą publiczność. Nie powiedziałbym, że jesteśmy bardzo popularni, ale występowaliśmy przed kilkoma bardziej znanymi grupami i teraz mamy dzięki temu swoją publikę. Wszyscy wcześniej byliśmy w innych zespołach, więc wiemy, jak to jest grać dla pustej sali, ale nawet kiedy w innym mieście pojawi się dziesięć osób, to już jest dobrze. Ważne, że jest pozytywny odzew.
Wiem, że na początku "1, 2, Kung Fu!" miało ukazać się tylko na SoundCloudzie, ale twój producent namówił cię do wydania albumu.
Zgadza się, wydanie albumu nie było w moich planach. Eddie Al-Shakarchi zrobił nagrania - to mój przyjaciel i świetny muzyk, producent, inżynier, gitarzysta... Jest jak czarodziej - może zrobić wszystko. Przygotowaliśmy album sami i myślę, że odzwierciedla nasze eklektyczne gusta. Jednego dnia byliśmy pochłonięci przez The Beach Boys, innego przez Black Sabbath. Zacząłem pisać muzykę na ten album, kiedy miałem jakieś osiemnaście lat, mój gust muzyczny bardzo się o tego czasu zmienił. Myślę, że kolejny materiał będzie bardziej spójny, to będziesz nasz własny styl.
Głównym tematem "1, 2, Kung Fu!" jest śmierć, ale mimo wszystko można do tych piosenek tańczyć.
To prawda, nie wiem dlaczego tak się stało. To, co dzieje się obecnie w muzyce jest szalone - wielu bardzo dobrych muzyków odeszło w fatalnych okolicznościach. Na szczęście dzięki temu problem jest bardziej nagłośnionych chociażby w mediach społecznościowych, powstała też fundacja Music Mind Matter, która stoi za stworzeniem gorącej linii dla muzyków i ludzi pracujych w przemyśle muzycznym. Wydaje mi się, że w dzisiejszych czasach jest znacznie więcej presji i wyraźnie mniej pieniędzy, wiele osób nie otrzymuje wynagrodzenia porównywalnego do wysiłku, jaki musieli w swoją działalność włożyć. Każdy porównuje się do inny... To jak choroba. Ja też jeszcze przed Boy Azooga popadałem w takie tendencje, ale teraz wierzę, że trzeba być szczęśliwym i po prostu ciężko pracować.
Słyszałam, że jesteś także DJ-em?
Nie powiedziałbym, że jestem DJ-em, ale faktycznie od czasu do czasu to robię.
Łatwiej jest być DJ-em czy grać na gitarze?
Zacząłem zajmować się DJ-ką, ponieważ w moim mieszkaniu są bardzo cienkie ściany, a nasza sąsiadka zawsze narzeka na hałas. Tak się też złożyło, że mój przyjaciel prowadzi kawiarnię w Cardiff - The Blue Honey Night Cafe - i któregoś razu zostałem zaproszony do zagrania. Wziąłem płyty i chociaż nie wiedziałem, jak dokładnie się to robi, zagrałem ten set i chyba nie była to duża porażka. Zajmuję się tym, kiedy jestem w domu, to dla mnie przede wszystkim dobra zabawa. Moje umiejętności są bardzo podstawowe, a w dodatku DJ bardzo często dostaje darmowy alkohol, więc trzeba być bardzo ostrożnym, żeby się nie upić.
Twoi rodzice cały czas są związani z muzyką, rodzeństwo też?
Mój tata uczył brata grać na skrzypcach, kiedy dorastaliśmy. Wydaje mi się, że było to dla niego za bardzo stresujące, więc w końcu przestał. Obydwaj graliśmy na perkusji w tym samym czasie, jest niesamowitym perkusistą, ale nikt o tym nie wie, bo nie gra koncertów. Zajmuje się teraz innymi rzeczami, kocha swoją pracę, która nie jest związana z muzyką.
A siostra?
Moja siostra jest niesamowita flecistką. Śpiewa w chórze w Brighton i też ma obsesję na punkcie muzyki. Muzyka była zawsze obecna w naszym domu. To jedna z tych rzeczy, z których nie zdajesz sobie sprawy i dopiero po latach uświadamiasz sobie, jakim byłeś szczęściarzem. Myślę, że bez moich rodziców nie byłbym w stanie robić tego, co robię teraz.