Kluczową rolę w sukcesie Welshly Arms odegrało natomiast to, że przyjechali do Polski w momencie, gdy byli jeszcze na fali. Ponowna wizyta w sierpniu tylko wzmocniła ich pozycję, bo zespół zaraz po występie na Rock in Summer zapowiedział kolejny koncert, który odbył się 7 listopada w klubie Hybrydy.
Barbara Skrodzka: Kilka miesięcy temu wydaliście płytę "No Place is Home", na której znajduje się utwór "Sanctuary" - są tam śpiew chóru i organy, a wszystko brzmi bardzo naturalnie. Tak miało być od początku?
Sam Getz: Skomponowaliśmy tę piosenkę, bazując na tekście do "Sanctuary". Pierwszym, co pojawia się, gdy myślisz "sanktuarium" jest świątynia jako miejsce wyznawania religii. W Stanach wiele tradycyjnych kościołów posiada organy i chór, więc cała ta piosenka jest o kościele, poczuciu bezpieczeństwa, spokojnym miejscu, gdzie można żyć swoim życiem. Mamy to szczęście, że jesteśmy zespołem, w którym śpiewa pięć osób o pięknych głosach, a w dodatku mamy klawiszowca, który potrafi grać na organach, bo dorastał grając na nich w kościele.
Czy kiedykolwiek graliście tę piosenkę w kościele?
SG: Nie, ale często zdarza mi się rozmawiać z ludźmi, którzy pokazują wideo, z wykonaniem tej piosenki właśnie w kościele.
Kilka razy na Reeperbahn byłam na koncertach odbywających się w kościołach, to bardzo intymne odczucie, zupełnie inne niż w zwykłym klubie.
SG: Reeperbahn Festival jest jak SXSW w Stanach. Gdy po raz pierwszy pojechaliśmy do Austin, graliśmy właśnie w kościele. Organizatorzy zamieniali wszystko w przestrzenie na koncerty.
Mikey Gould: Graliśmy też kiedyś w starym, zniszczonym kościele na południu Stanów, który został zamieniony w salę koncertową.
Na waszej stronie można znaleźć wypowiedź Sama, w której mówisz, że po powrocie z trasy koncertowej do domu nie czułeś się, jakby to nadal był twój dom. Wydaje mi się, że ten problem dotyczy wielu osób. Teraz ludzie mają większe możliwości i mogą podróżować znacznie częściej, przez co wielu szuka swojego miejsca na Ziemi i stają się nomadami.
SG: Tak właśnie ludzie powinni żyć. Powinni mieć wybór miejsc, gdzie chcą żyć. Piosenka "Sanctuary" została napisana pod wpływem przemiany, jaka nastąpiła w Stanach po wyborze nowego prezydenta. Ludzie nie mają już takiego prawa, by przyjechać do naszego kraju i cieszyć się z tego, z czego my się cieszymy.
Ostatnio koncertowaliście razem z Thirty Seconds To Mars. Widziałam ich w tym roku w Polsce i jestem ciekawa, co myślicie o nowej płycie - "America".
MG: Thirty Seconds To Mars zmienili trochę swój styl. Słuchałem płyty i widziałem ich na żywo codziennie w trasie. Zdecydowanie nasze albumy zawierają wiele podobnych tematów. Oni też są niezadowoleni i czują to samo, co my. Widzisz to już po tytule płyty, jest na niej wiele odniesień do polityki. Podoba mi się ich pomysł na siedem różnych okładek, które pokazują pewne rzeczy całkiem dobrze odwzorowujące i opisujące to, jak wygląda teraz nasz naród.
Nagrywaliście album w Cleveland w dziewiętnastowiecznym budynku. Gdybyście mieli nagrywać kolejny album w Polsce, jak by on brzmiał?
SG: Czasami nie kończymy piosenek przed ich nagraniem. Gdybyśmy nagrywali w Polsce lub gdzieś indziej, pewnie skończylibyśmy wiele piosenek i pewnie bylibyśmy zainspirowani tym, co by się wokół nas działo. To też jest powód, dla którego wybraliśmy ten stary dom z XIX wieku, który nazywamy Farm House. Jest położony pośród lasów, na całkiem dużej posiadłości. Jest tam bardzo cicho i nikt nawet nie wie o tym, że znajduje się tam ten dom, nikt nas nie może znaleźć. To nam pomogło odizolować się i skupić na muzyce.
MG: Można się poczuć jak Led Zeppelin, którzy też wynajęli wielki dom na wsi, ale nasza wieś znajduje się jakieś trzydzieści minut od naszych prawdziwych domów.
Wolicie grać na festiwalach w Europie czy w Stanach? Jest jakaś różnica?
MG: Jest różnica. W Stanach publiczność zmusza do cięższej pracy, stoją i czekają aż się ich zabawi. Tutaj nawet jeśli jesteś w zespole, o którym nikt nie słyszał, to nadal muzyka jest ważniejsza i każdy dobrze się bawi.
SG: Może bierze się to stąd, że jesteśmy bardzo blisko kultury Stanów Zjednoczonych i znamy ją lepiej niż modę na europejskich festiwalach. W Stanach wydaje się, że wiele ludzi, którzy jadą na festiwal, jadą tam tylko po to, by pokazać, że są na festiwalu. Robią sobie zdjęcia, chwalą się nimi na Facebooku i Instagramie. Tutaj nie mam takiego odczucia, czuję, że ludzie przyszli, żeby być razem, słuchać świetnej muzyki i przyjemnie spędzić czas.
To prawda, na Dockville nie ma wielu ludzi, którzy stoją z telefonami w ręku.
MG: Ludzie wolą być obecni i przeżywać chwilę. Mam nadzieję, że więcej osób to dostrzeże.
SG: Nie ma nic gorszego od oglądania występu przez telefon. Wtedy traci się wszystko.
Niedawno graliście w Warszawie. Jak było w Polsce?
MG: Bardzo fajnie.
SG: Właściwie polska publiczność to moja ulubiona publiczność. Pamiętam, jak graliśmy rok temu w Warszawie i zastanawialiśmy się, czy ktokolwiek na ten koncert przyjdzie, bo to był nasz pierwszy koncert tutaj. Gdy pojawiliśmy się na scenie, okazało się, że sala była pełna. Ludzie naprawdę to czuli. Ostatnio było tak samo, gdy wyszliśmy na scenę na tym małym festiwalu. Ludzie krzyczeli.
"Legendary" bardzo często leci w radiu, może dlatego przyszło tyle osób. Jest to też piosenka o wysiłku, jaki trzeba włożyć, by spełnić swoje marzenia. Jakie było wasze największe marzenie, kiedy byliście dziećmi.
MG: Chciałem być strażakiem. Później znalazłem się blisko ognia i zdałem sobie sprawę, że nie lubię ciepła aż tak bardzo. Zainteresowałem się muzyką i marzyłem, żeby być w zespole, jechać w trasę i zobaczyć nowe miejsca. Teraz jestem w stanie to robić.
SG: Ja chciałem być baseballistą. Wiem, że tutaj nie jest to popularny sport, ale w Ameryce oglądają go tłumy, więc kiedy dorastasz, tata zabiera cię na mecze baseballu. Zacząłem też grać na gitarze dość wcześnie, kiedy miałem trzynaście-czternaście lat i nie mogłem pogodzić tych dwóch zainteresowań. Było za ciężko, by ciągnąć obydwa, więc wybrałem muzykę.
Jesteście usatysfakcjonowani tym, do czego doszliście czy jest jeszcze coś do osiągnięcia?
SG: Jest jeszcze wiele do osiągnięcia, jak w każdej innej pracy. Zawsze chcesz zajść dalej, ale musisz na to pracować.
MG: Jestem bardzo zadowolony z tego, gdzie teraz jesteśmy i doceniam te wszystkie możliwości, ale nadal jest jeszcze coś do zrobienia. Wydaje mi się, że każdy, kto robi coś, co kocha chce jeszcze więcej.
SG: Zwłaszcza w tej pracy. Nie wydaje mi się, że bylibyśmy dobrymi artystami, gdybyśmy nie dążyli do czegoś więcej. Nie sądzę, że Bruce Springsteen byłby w stanie zagrać na Broadwayu, gdyby nie przekraczał pewnych granic.
MG: Jest stary i nadal gra trzygodzinne koncerty.
Myślicie, że wy też moglibyście grać tak długie koncerty?
MG: Nie wydaje mi się.
SG: Potrzebujemy jeszcze kilku albumów.