Kuba Biernacki: Twój pierwszy album - "Psychopomp" - odnosił się do rodzinnej tragedii. Udało ci się z tego otrząsnąć?
Michelle Zauner: Wiesz, nie da się tak po prostu wydobrzeć po stracie ukochanej osoby, nawet dzisiaj rano zalały mnie emocje. Nie da się wydobrzeć, natomiast to, w jaki sposób komunikujesz swoje emocje podlega ciągłym zmianom. Na pewno na mojej pierwszej płycie były surowe emocje, teraz to wszystko wciąż na mnie oddziałuje, ale nabrałam pewnej perspektywy. Miejmy nadzieję, że mój następny album będzie już o czymś innym.
Nie masz najmniejszych problemów z mówieniem o swoich emocjach i nie chodzi tylko o uczucia związane ze śmiercią twojej mamy. Wiemy też gdzie i jak poznałaś swojego męża [o tym opowiada utwór "12 Steps" - przyp. red.]. Czy mówienie o emocjach w tak otwarty sposób jest dla ciebie normalne?
Tak, chyba zawsze taka byłam. Nawet nie wiem, jak kłamać albo coś w sobie wstrzymywać. Więc jeśli jestem na scenie, to wolę być szczera i prawdziwa, bo tak jest mi po prostu łatwiej, niż gdybym miała zachowywać jakiej pozory. Najbardziej satysfakcjonuje mnie praca z tym, przez co przeszłam i z emocjami, które przeżyłam. Kolejną ważną rzeczą jest spotykanie się z ludźmi, z którymi łączy mnie ta specjalna więź wspólnego doświadczenia.
A więc o czym właściwie jest twój ostatni album?
Chyba po prostu o tym, co wydarzyło się w czasie tych dwóch lat od wydania "Psychopomp". Oczywiście doświadczyłam osobistej tragedii, ale również po raz pierwszy w życiu osiągnęłam sukces artystyczny, nabrałem dystansu i perspektywy.
Fascynuje mnie kontrast pomiędzy tekstami twoich utworów i ich znaczeniem a tym, jak brzmi muzyka, którą tworzysz.
To prawda, nie jest to eksperymentalne screamo [śmiech]. Wiesz, zawsze lubiłam muzykę pop. Taką, która ma swoją dynamikę i porusza zarówno emocjonalnie, jak i fizycznie. Do takiego stylu dążę. Fleetwood Mac jest dobrym przykładem zespołu, który ma swoją wartość, a jednocześnie jest lubiany bo robi po prostu dobrą muzykę.
"Soft Sounds from Another Planet" ma motyw przewodni - science-fiction. Jesteś fanką sci-fi czy to był taki jednorazowy, ale błyskotliwy pomysł?
Kiedy zaczęłam pisać ten album, mój przyjaciel aplikował do projektu Mars One, by zostać jednym z czterech ludzi wysłanych na Czerwoną Planetę. Został skreślony, ale dużo o tym rozmawialiśmy i doszłam do pewnych wniosków. To jest ten czas, gdy świat staje się coraz mroczniejszym miejscem i musimy wymyślać coraz więcej nowych sposobów, by uratować swoje tyłki. Wydaje mi się, że zajęłam się tym dlatego, bo gdy znajdujesz się w bardzo ciężkim emocjonalnym stanie, szukasz jakiejś odskoczni. Dla mnie było to spojrzenie w kosmos, które było doświadczeniem zarówno leczniczym i majestatycznym. Z pewnością też podróż na Marsa przyciąga tym, że jest to nowy początek. Gdy moja mama umarła, uderzyło mnie, że od tego momentu moje życie zaczęło wyglądać jak kartka zgięta na pół - już zawsze będzie część przed jej śmiercią i część po. Gdy jesteś blisko kogoś, kto niszczeje na twoich oczach, to doświadczenie zmienia cię. Widzę, że jestem inna, że podejmuje inne decyzje, bo zdaję sobie sprawę z tego, jak blisko śmierci jesteśmy.
Czytałem, że bardzo jest ci bliska muzyka Mount Eerie, że wywołuje w tobie silne emocje. Zastanawiam się, czy myślisz o tym, że twoja muzyka może mieć podobny wpływ na kogoś, kto ma podobne doświadczenia do twoich.
Zdecydowanie tak. Jest jeszcze jedna sprawa, w Stanach scena rockowa zmienia się pod kątem reprezentacji. Już nie składa się tylko z białych facetów, jest coraz większe zróżnicowanie. Wiele amerykańskich dziewczyn azjatyckiego pochodzenia inspiruje się moimi występami, bo to nie jest coś, z czym mają często do czynienia. Ja dorastałam z jedną tylko Karen O, która jest przecież w połowie Polką. Tylko ona pokazywała mi, że też mogę robić coś tak wspaniałego. Dostaję od tych fanek mnóstwo budujących wiadomości.
To twoja pierwsza wizyta w Polsce, czego się po niej spodziewasz?
Nie mam pojęcia. To dość zabawne, przylecieliśmy z Norwegii chyba koło trzeciej nad ranem i potem zjawiliśmy się na terenie festiwalu na soundcheck o dziewiątej. Więc moje pierwsze doświadczenie z Polakami to techniczni mówiący nieznoszącym sprzeciwu głosem, by się posunąć i nie wchodzić w drogę, a w dodatku mają "Fuck Off" na koszulkach [śmiech]. A tak na serio to nie mam pojęcia, to bardzo ekscytujące, że tu jesteśmy, zwłaszcza, że to nasz pierwszy raz.
fot. Jarosław Kowal