Obraz artykułu Magdalena Bay - "Imaginal Disk"

Magdalena Bay - "Imaginal Disk"

85%

Na drugim albumie duetu Magdalena Bay panuje magiczny nastrój, ale to nie wszystko - jest również bardzo realne przypomnienie, że nieprzeprodukowany, ambitny pop wcale nie musi być w 2024 roku jedynie bajką.

"Brat summer" dobiega końca. Charli XCX nie czekała jednak długo, aż znalazł się ktoś, komu starczyło sił, by przejąć z jej ramion ciężar miana przodowniczki tego rodzaju popu, który z jednej strony wychodzi poza utarte schematy, z drugiej potrafi utorować sobie drogę na szczyt, zamiast grzęznąć w podziemiu, gdzie oznacza wyłącznie specyficzną estetykę, a nie faktyczną popularnością na dużą skalę. Wszystko wskazuje na to, że jesień będzie należeć do Magdaleny Bay.

 

Wiele się nie zmieniło od czasu debiutanckiego "Mercurial World" sprzed trzech lat. Znakiem rozpoznawczym duetu pozostaje sprawne kreowanie takich melodii i harmonii, które raz usłyszane, tygodniami nie dają się wyrzucić z głowy, a kluczowe narzędzie służące osiąganiu tego zniewalającego efektu to wciąż syntezator. Identyczny jest do tego wabik pozamuzyczny, dzisiaj decydujący już nie o połowie sukcesu, tylko jego trzech czwartych.
 

Mica Tenenbaum i Matthew Lewin do perfekcji opanowali poruszanie się w mediach społecznościowych - znają ich ironiczny humor, słabość do paskudnych grafik 3D, prześwietlonych i nieostrych zdjęć, do nostalgii żywionej do popkultury ostatnich dwóch dekad XX wieku i pierwszej XXI, do gier wideo i uroczych piesków. Cała ta barwna i pstrokata otoczka nie jest niczym nowym, można na nią natrafić w wielu wydaniach - od GFOTY przez Coals po Dolphin Hyperspace - ale nie każdy potrafi po prostu w niej żyć, zamiast z marketingowcem pod rękę usilnie wpasowywać się w zwiększający szanse na sukces zeitgeist. Magdalenie Bay przychodzi to bez wysiłku. Wciąż pomnaża grono publiczności, oddane do tego stopnia, że najpewniej nawet gdyby "Imaginal Disk" okazał się artystycznym fiaskiem, nie zabrakłoby jego obrońców i obrończyń. Na szczęście nikt się do tego uciekać nie będzie musiał.

 

Szybko wychodzi na jaw, że duet wrócił z głową pełną pomysłów - odważniejszych niż poprzednio, zawierających więcej informacji muzycznych, bardziej złożonych. Być może nie jest to wcale efekt większej "dojrzałości", jaką często diagnozuje się przy podobnych przeskokach, bo Tenenbaum i Lewin grali wcześniej w progrockowym Tabula Rasa, na którego debiutanckim albumie z 2013 roku popełnili wprawdzie wszelkie możliwe błędy typowe dla młodych zespołów tego nurtu, z samozachwytem na czele, ale już na o trzy lata młodszym "Crimson" podjęli całkiem udaną próbę przyswojenia prostoty w konwencji z definicji faworyzującej ciągłe podnoszenie poziomu trudności.

 

Nie jest to oczywiście ewenement, dość wspomnieć najbardziej znaną transformację przeprowadzoną w zbliżonym kierunku - Genesis z jeszcze progresywnego zespołu na "Wind & Wuthering" w już bardziej popowy na "...And Then There Were Three..." i systematycznie coraz bardziej przystosowany do radiowych wymogów aż do apogeum na albumu "We Can't Dance" z 1991 roku. Przełomem dla Brytyjczyków okazało się przesunięcie Phila Collinsa na pozycję głównego wokalisty, dla Magdaleny Bay odkrycie "Art Angels" - dzięki czwartemu albumowi Grimes, wszystkie elementy układanki wreszcie trafiły na swoje miejsca. Na debiucie da się jeszcze wyczuć entuzjazm zachłyśniętych odkryciem turystów, niezdolnych do krytycznej weryfikacji, na "Imaginal Disk" zastąpili ich przewodnicy po nowym, choć swojskim miejscu.

Zmianę najszybciej można wychwycić w singlowym "Death & Romance". W ucho od razu wpada charakterystyczne brzmienie syntezatorów, często opisywane jako kosmiczne, a także łagodny i radosny śpiew, który trzydzieści lat temu zagwarantowałby Tenenbaum miejsce w The Party (popowo-dance'owej grupie, złożonej z czterech osób związanych z ówczesnym wydaniem Klubu Myszki Miki), ale wspiera je dodatkowo akustyczna perkusja - zasiadł za nią Nick Villa, muzyk Tabula Rasy – i wprowadza uwydatniający atuty kontrast. Kiedy kilka nałożonych na siebie ścieżek wokalnych wybrzmiewa na intensywnie słanych po całym zestawie uderzeniach (ze szczególnym umiłowaniem do wystukiwania ósemek na ridzie), a syntezator niecierpliwie rozgrzewa się na drugim planie w oczekiwaniu na swoją kolej, duet - czy też trio - wzbija się na dotąd niedostępny dla niego poziom przebojowości, nie uciekając się przy tym do wysłużonych trików. Nieczęsto przecież da się dzisiaj usłyszeć na przykład synkopowaną stopę w utworze skrojonym pod zwojowanie parkietów.

 

Przy trzynastu utworach i dwóch przerywnikach rozciągniętych na ponad pięćdziesiąt trzy minuty, utrzymanie stałego poziomu zaangażowania słuchaczy i słuchaczek byłoby wyczynem niemal nadludzkim i faktycznie zdarzają się momenty, które nie wzbudzają równie intensywnych emocji. Raczej nieskłaniające do pomijania ich, zwyczajnie jednym uchem wpadające, przez chwilę stymulujące mózg, ale po wypadnięciu drugim natychmiast usuwane z pamięci.

 

Otwierający "She Looked Like Me!" sprawia wrażenie przedłużonego intra, które z rozmachem (sekcjami smyczkową i dętą) wdziera się na terytorium pełnego patosu barokowego popu, szkoda tylko, że stanowi jedynie wstęp do czegoś, co nigdy nie nadchodzi. Następujący po nim "Killing Time" z początku intryguje użyciem fortepianu i yachtrockowymi smaczkami, ale szybko zaczyna doskwierać mu monotonia, nawet po podniesieniu poziomu intensywności w końcówce. Jednostajność podcięła skrzydła również "Love is Everywhere" - utworowi, któremu jak ulał pasuje określenie ładny, co jednych zachęci przystępnością, drugich odstraszy banalnością. To wciąż więcej niż zawartość przeciętnego popowego albumu wydanego w trzeciej dekadzie XXI wieku, ale Magdalena Bay sama sobie zawiesza poprzeczkę tak wysoko, że chciałoby się posłuchać mniej oczywistych fantazji. Jest ich zresztą na "Imaginal Disk" pod dostatkiem.

 

Początki bywają niepozorne. Na przykład przez dwie trzecie "Vampire in the Corner" umacnia się pytanie o to, czy dobrą decyzją było uwydatnienie wokalu o niewielkiej mocy, w osamotnieniu niezdolnego do zainteresowania od strony emocjonalnej czy technicznej na poziomie zbliżonym chociażby do śpiewającej a cappella Billie Eilish. Kiedy jednak w ostatniej minucie przesterowany hałas zaczyna rozdzierać leniwą aurę, a Tenenbaum próbuje walczyć z nim pod postacią chóru z powielonych własnych ścieżek wokalnych, nagle robi się ciekawiej. Na tym nie koniec niespodzianek – zanim przemiana ma szansę w pełni się rozwinąć, następuje nieoczekiwane cięcie i przejście do kolejnego punktu albumu. Być może zestawienie z Eilish nie jest więc wcale na wyrost - razem z bratem i producentem, Finneasem O'Connellem, często rozkłada akcenty w podobny sposób, lubi pozostawić cliffhanger po ostatnim takcie.

Wizualna otoczka towarzysząca Magdalenie Bay mogłaby z kolei podpowiadać związki z hyperpopem, choć zdaje się, że on sam dokonał już żywota i nikt - z 100 Gecs na czele - nie chce być z nim wiązany. Między innymi dlatego, bo nie jest to nawet twór dziennikarski, skąd zazwyczaj biorą się określenia przeróżnych nurtów, tylko korporacyjny, wykreowany przez Spotify. Duet z Miami wygląda i żartuje podobnie, ale jak się dobrze wsłuchać, to można wychwycić także zbieżny wątek muzyczny – gwałtowne zmiany stylistyczne na długości jednego utworu. W tym, co zwykło się nazywać hyperpopem były to na ogół wolty dokonywane w zawrotnym tempie - od rave'u przez nu metal po vaporwave i z powrotem w trzydzieści sekund - tutaj nie są aż tak intensywne, ale równie nieprzewidywalne.

 

Za przykład może posłużyć "Tunnel Vision", którego początkowa, banalna melodyjka fortepianowa sprawdziłaby się jako podkład do słuchowiska dla najmłodszych. Po dodaniu łagodnego głosu feeryczna, odprężająca aura nasila się, ale ewidentnie do czegoś innego to wszystko prowadzi, bo nie zatrzymujemy się ani na chwilę - krajobraz wciąż ulega metamorfozie. Kiedy wreszcie następuje zwrot, daleko mu do subtelności - jest wyraźnie podkreślony prostym przejściem na tomach i werblu, odgradza dwa odmienne światy. O ile wszystko, co wydarzyło się przez początkowe trzy minuty z kawałkiem mogło przywoływać w myślach scenki z dziećmi beztrosko ganiającymi po podwórku Akademii Pana Kleksa, o tyle ciąg dalszy więcej ma z jego zmagań z Wielkim Elektronikiem - ciężki beat wprowadza niepokojący ton, a syntezatorowe wystrzały z powodzeniem zastąpiłyby działa przypominającego żelazko latającego pojazdu szturmem biorącego Wyspę Wynalazców. W obydwu trybach jest bajkowo, ale trudno uwierzyć, że jedno to kontynuacja drugiego.

 

Fabuła naprawdę tutaj zresztą jest i spaja album luźną historyjką o postaci imieniem True, która została zmuszona do włożenia płyty CD - obecnie obiektu o walorach nostalgicznych - do własnej głowy, co prowadzi do stworzenia nowej, równolegle funkcjonującej istoty. To zbyt mało, by uznać "Imaginal Disk" za album konceptualny, bo przy tak ogólnym założeniu wciąż można opowiadać o wszystkim, ale na pewno jest to album, a nie jedynie zbiorem wydanych pod jednym szyldem, ustawionych obok siebie w przypadkowej kolejności utworów. Być może to kolejne pokłosie nasiąkania progresywnym rockiem w wieku nastoletnim - tylko się cieszyć, że nie ma w tekstach nic o czarodziejach i goblinach

 

Magdalena Bay ma w zanadrzu sporo innych pomysłów - fortepianowo-smyczkowy hołd złożony Abbie w "Cry for Me", psychodeliczny funk w "That's My Floor" czy tak bardzo pogodny finał w "The Ballad of Mica and Matt" (po "Death & Romance" drugi najbardziej chwytliwy utwór na albumie), że jeżeli ulec jego optymistycznemu przesłaniu, to na chwilę da się zapomnieć, jak bardzo nie przystoi do rzeczywistości. Za każdą kompozycją stoi jakieś założenie, wszystkie można sprowadzić do prostego skojarzenia gatunkowego albo skojarzenia z innym zespołem, ale dodatkowo przepuszczono je przez ujednolicający filtr. Ten nastrojowy, bo "Imaginal Disk" sprawia wrażenie ukrytego za jedną z żelaznych furtek prowadzących do dotąd nieznanej bajki z multiwersum Jana Brzechwy i ten produkcyjny, bo wszystko zostało dopięte na ostatni guzik, ale w sposób subtelny, wolny od maniakalnego, odczłowieczającego perfekcjonizmu, co powinno zawstydzić niejedną gwiazdę popu z mainstreamowych wyżyn.

 

Towarzystwo stale okupujące Top 40 i inne podobne notowania powinno się zresztą czuć podwójnie zawstydzone, bo Tenenbaum i Lewin nie tylko przypominają, jak niewiele ma do zaoferowania skrajnie przeprodukowany pop, ale także jak wiele z tej z założenia łatwej i przyjemnej muzyki można wycisnąć przy odpowiednim warsztacie, umiejętnościach i zaangażowaniu. Oczywiście nadzieje na refleksję także należy włożyć między bajki, bo muzyka z najwyższego pułapu komercyjnego jest dzisiaj tylko produktem albo - jak przekonywał niedawno Daniel Ek, twórca Spotify - "contentem". Na szczęście istnieje jeszcze ten drugi pop, nie tylko w wymiarze estetycznym, ale również przyciągający rzesze słuchaczy i słuchaczek, a Magdalena Bay - z ponad dwoma milionami przesłuchań miesięcznie - to jedna z jego najważniejszych nazw.


Mom + Pop/2024




Strona korzysta z plików cookies w celu zapewnienia realizacji usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce...

NEWSLETTER FACEBOOK INSTAGRAM

© 2010-2024 Soundrive

NEWSLETTER

Najlepsze artykuły o muzyce