Obraz artykułu Alan Vega - "Insurrection"

Alan Vega - "Insurrection"

79%

Dziedzictwo zmarłego przed ośmioma laty Alana Vegi wciąż pozostaje niezupełnie odkryte. Choć największą sławę zyskał jako połowa Suicide i współautor przerażającego "Frankie Teardrop" (którego zazdrościł mu nawet Lou Reed), jego kariera - nie tylko muzyczna - dalece wykraczała poza działalność nowojorskiego duetu. Nie wszystkie solowe projekty zdążył ukończyć przed śmiercią, ale pozostałe po nim archiwum jest regularnie przetrząsane i stopniowo ujawniane światu. "Insurrection" to trzecia pośmiertna płyta.

Spuścizną po Vedze opiekują się jego wieloletni współpracownik, Jared Artaud oraz Liz Lamiere - wdowa po artyście, także realizująca się muzycznie (w tym roku wypuściła solowy album "One Never Knows"). Od wydanego w 2017 roku "It", który kompilował materiał Vegi stworzony w ciągu ostatnich sześciu lat przed jego śmiercią, Artaud i Lamiere zaczęli kopać głębiej, docierając do starszych nagrań, sięgających połowy lat 90.

 

Jako pierwszy światło dzienne ujrzał elektro-industrialny, podszyty brutalną erotyką "Mutator", a krótko po nim, przed wydaniem w 1999 roku płyty "2007", Vega pracował nad czymś w rodzaju luźnego concept albumu skupionego wokół wątku moralnej zgnilizny ciemnych zaułków Nowego Jorku. Właśnie ten projekt został niedawno wydany pod nazwą "Insurrection".

Założenie, jakoby Vega nie szokował już tak skutecznie po wczesnym okresie Suicide - które pod koniec lat 80. skręciło na moment w rejony tandetnego synth-popu - jest absolutnie błędne. Być może jego późna twórczość nie wywarła tak dużego wpływu na globalny elektroniczny underground, ale wystarczy posłuchać wspomnianego "Mutator", by przekonać się, że jego pomysły sprzed niespełna trzydziestu lat były odważniejsze niż choćby te prezentowane w tym samym czasie przez inspirujące się Suicide Nine Inch Nails, któremu udało się jednak przebić do mainstreamu.

 

Najciemniejsze nowojorskie zakamarki Vega zdążył poznać od podszewki, gdy jeszcze w latach 60. żył na ulicy. Nieświadomie kładł wtedy podwaliny pod outsiderski, podziemny styl życia społeczności, która pod koniec lat 70. była odpowiedzialna za uruchomienie nurtu no wave. Być może etap ten wywołał u niego traumę, którą "Insurrection" wydaje się przywoływać z niemal dokumentalną dokładnością. Jest tu bowiem mnóstwo dźwięków, które mogły wyryć się w pamięci Vegi - począwszy od zimnego, metalicznego zgiełku wypełniającego każdy z jedenastu utworów, idąc przez uporczywie zapętlone alarmy, a skończywszy na tępym pulsie miejskich silników i głosie samego wokalisty, którego growlujące wrzaski przywodzą na myśl zajadłe awantury groźnych typów w najbardziej niebezpiecznych dzielnicach dowolnego miasta. W plastycznym wokalu Vegi słychać porażającą samoświadomość i autentyzm przekazu. Jest głęboko przesiąknięty pijacką agresją, zabójczym uwodzicielstwem i manią ulicznego kaznodziei końca czasów, który bez cienia wątpliwości zapewnia w rzeźnickim "Mercy": Today the words don't exist / There's loss / Time is gone.

 

Oczywiście nie ma tu żadnych melodii, jest tylko rytm - statyczne, narastające bity brzmiące niczym palpitacje serca, które swoim napastliwym tempem wzmagają wrażenie zaszczucia, działają jak nieustanny rausz spowodowany wyrzutami adrenaliny. Z tego patentu korzystają między innymi oskarżycielski "Genocide" (Yeah, you kill / You do the job kierowane ku wyższym sferom) oraz teatralny "Murder One" z najbardziej swobodnie potraktowaną warstwą słowną. Vega swoim smolistym, zachrypniętym barytonem z naturalnie przekonującą aktorską manierą wygłasza prawdopodobnie spontanicznie wykonany monolog pełen gróźb i nihilistycznych uwag kierowanych ku milczącej ofierze, cedząc słowa z sadystyczną fantazją.

Portret Nowego Jorku, jaki Vega kreśli ekspresyjnie na "Insurrection", przypomina do szpiku zdegenerowany rynsztok. To dystopijna matnia, w której jest się stale śledzonym i obserwowanym, poddawanym nieustannemu testowi na przetrwanie. Hałaśliwe soundscape'y i odgłosy tłuczonego szkła nie pozwalają w tym mieście zmrużyć oka, a syreny i łopotanie śmigieł policyjnych helikopterów w "Cyanide Soul" prowadzą już wyłącznie do ostatecznej utraty zmysłów i autodestrukcyjnych rozważań, z których otrzeźwia na koniec rebeliancki nastrój "Fireball Spirit". Najstraszniejsza płyta w tym roku? Bardzo możliwe. Chociaż powstawała u schyłku ubiegłego stulecia, brzmi zaskakująco nowocześnie i utwierdza w przekonaniu, skąd szczególnie inspiracje czerpała Kim Gordon na swoich ostatnich solowych albumach.


In the Red Records/2024



Strona korzysta z plików cookies w celu zapewnienia realizacji usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce...

NEWSLETTER FACEBOOK INSTAGRAM

© 2010-2024 Soundrive

NEWSLETTER

Najlepsze artykuły o muzyce