Tradycją stało się, że wszystkie płyty That's How I Fight powstają w wyniku improwizowanych sesji odbywających się w odludnych warunkach. W dużej mierze tak też właśnie brzmią, przedłużają eskapistyczną filozofię realizowaną przez Sulika w jego podstawowym zespole. Bo dokąd uciekać od nieznośnej i zgiełkliwej cywilizacji, jeśli nie do odciętych od świata chat znajdujących się w samym środku niczego? W takich warunkach doskonale się gra, do głów nie docierają rozpraszające bodźce i można tkwić w tym błogim transie w nieskończoność. Podczas jednej z takich sesji narodził się materiał, który trafił na "Movement Three".
Podział na trzy utwory - "29", "28" i "27" (ktoś mógłby w końcu wyjaśnić, co oznacza ta konsekwentna numerologia!) - wydaje się w przypadku trzeciej płyty That's How I Fight szczególnie zbędny. Jak sugeruje wydawca, ten czterdziestominutowy strumień dźwięków, wyimek z zapewne znacznie dłuższej medytacji, rozrasta się w taki sposób, jakby nie miał ani początku, ani końca. Linearność, która na "Movement Two" przybrała postać słuchowiska grozy, tutaj zupełnie nie istnieje. Nawet identyfikacja poszczególnych instrumentów (gitara, perkusja, syntezatory, flety...) przeważnie nie jest prosta, ponieważ te mgielne harmonie, oniryczne ornamenty i ciepłe, statyczne drony zlepiają się ze sobą w jednolitą tkankę, która - choć gęsta - dryfuje ze szczególną lekkością.
Narracja zaproponowana przez muzyków snuje się w tempie rosnących paznokci, zupełnie jak film "Zmierzch". Ale nie ten z nastoletnimi wampirami, do którego Mark E. Smith napisał niewydany nigdy utwór, tylko węgierska interpretacja powieści "Obietnica" Friedricha Dürrenmatta z 1990 roku. Różnica polega jednak na tym, że album - w przeciwieństwie do tej przygniatającej, acz wybitnej produkcji - nie operuje ciężką, cmentarną atmosferą. That's How I Fight staje w opozycji do swoich mrocznych korzeni, zmierza ku sielankowości, po raz pierwszy wydobywa z siebie optymizm i maluje wielobarwne, naznaczone delikatnymi wpływami psychodelii pejzaże. W tym sensie "Movement Three" jest absolutną antytezą kwasowego bad tripa, ale wciąż bywa narkotyczny. Zwłaszcza w chwili, gdy do całej tej jaśniejącej magmy dołącza na krótko leniwy, odrobinę przytłumiony, quasi-indiański groove bębnów Jacka Sokołowskiego. Skojarzenia z żarzącym się ogniskiem i krążącą wokół niego fajką pokoju pojawiają się natychmiast.
Największą zaletą tego materiału jest łatwość, z jaką wywołuje doznania immersyjne. Zachowuje się jak nurt rzeki lub ciąg powietrza, który czyści głowę, powoduje totalny reset i zabiera ze sobą myśli, wtłaczając w ich miejsce poczucie błogiego spokoju. Jednocześnie jest to najmniej finezyjna formalnie, przy tym także najbardziej oszczędna propozycja grupy, która wydaje się pod koniec nazbyt przeciągnięta i chwilami bliska postrockowo-ambientowym kliszom. Fragmentarycznie przypomina wręcz najjaśniejsze momenty wczesnego Godspeed You! Black Emperor, niemniej jest w tej muzyce pierwiastek silnie spirytualistyczny, a całość nie ogranicza się do wypełniającego tła muzaka. "Movement Three" może wydaje się niepozorny, ale wymaga cierpliwości. Świetnie sprawdza się jako remedium na krzykliwy, domagający się uwagi świat.
Zoharum, Esion Records/2024