Schemat jest właściwie taki sam - przeszywający, krzykliwy wokal Yasuko Onuki (silnie zakorzeniony w nowojorskim no wavie z końca lat 70.) niemalże przemocą wdziera się do uszu w towarzystwie hałaśliwej gitary i zaskakujących efektów elektronicznych, za które odpowiada Ichiro Agaty, muzyk zainspirowany zarówno Sex Pistols, Einstürzende Neubauten i Aphex Twin, jak również grami wideo czy serialami anime. Mało tego - wszystkie te naleciałości faktycznie w jego grze słychać.
Na jeszcze większe zaskoczenia można natrafić, jeżeli zapuścić się w odmęty internetu i wyszukać covery, jakie zespół odgrywa podczas koncertów - na przykład punkrockową wersję "What A Wonderful World" Louisa Armstronga czy awangardowe, choć niezmiennie jazgotliwe "Surfin' USA" z repertuaru The Beach Boys. Jest w tym więc pewna powtarzalność, ale w estetyce tak rozległej i otwartej, że poza wysokich walorów chaosem, wciąż nie wiadomo, czego się spodziewać. Zupełnie jak u Fantômas, Melivins czy Johna Zorna, z którymi zresztą Japończycy również koncertowali lub współpracowali.
"3+5" od początku wydawał się z tego powodu skazany na brak możliwości zaskoczenia, bo właśnie takie stały przed nim oczekiwania - miał wprawiać w zdumienie kolejnymi szalonymi pomysłami i faktycznie nie brakuje ich tym dziewięciu premierowym utworom. Dowodzi tego już otwierający "Code", który brzmi tak, jakby ktoś włączył dwa utwory jednocześnie - jeden zmierzający ku raniącemu uszy klangoru, drugi chwytliwy na poprockową modłę. Jest tutaj jeszcze miejsce na złapanie oddechu, ale lepiej nabrać sporo powietrza w płuca przed zakończeniem, bo "Puzzle" (z niemal digital hardcore'owym beatem, a także rzadką dla zespołu powtarzalnością riffów) i stopniowo, choć bez subtelności budujący napięcie "Case D" to jedne z tych kawałków Melt-Banana, które przypierają do muru z jednej strony, a później dociskają monolitem dźwięków z drugiej.
Kiedy już (w zaledwie dziewięć minut) cała energia po stronie słuchacza zdaje się być wyczerpana, następuje doładowanie w postaci najmocniejszego punktu albumu - "Stopgap". Niewiele innych zespołów na świecie potrafi nagrać coś tak bardzo nadwyrężającego słuch, niewygodnego i zglitchowanego, a jednocześnie skocznego i zdatnego do nucenia. Kiedy w dodatku dochodzi do krótkiego przełamania dynamicznego mniej więcej w środku i eksplodującego powrotu na wyższy poziom hałasu, towarzyszą mu najciekawsze partie elektroniczne na całym wydawnictwie, pełnymi garściami czerpiące z dzisiaj niemal zapomnianego nintendocore'u. Na koncertach to będzie jeden z tych momentów, kiedy znieczulona euforią publiczność zacznie sobie łamać karki od machania głową.
Druga połowa "3+5" ani odrobinę nie spuszcza z tonu (na wyróżnienie zasługuje zwłaszcza ocierający się o industrialny rock "Hex") - wydaje się, że celem duetu jest rozdzieranie słuchaczy i słuchaczek na wszelkie możliwe strony jednocześnie i chociaż jest to głęboko wycieńczające, a przed ponownym wciśnięciem "play" konieczna może być chwila przerwy, satysfakcja nie pozwala przejmować się drobnymi fizycznymi niedogodnościami. Jak po przebiegnięciu maratonu albo podniesieniu wyjątkowo dużego ciężaru na siłowni.
W słynnej wypowiedzi Jima Carreya na temat Napalm Death padło żartobliwe: Pewnego dnia będą chcieli zwolnić i zaśpiewać parę duetów, ale chociaż Onuki i Agata są już po pięćdziesiątce, brzmią jeszcze bardziej surowo, agresywnie i gniewnie niż kiedykolwiek dotąd. Poziomem bezpardonowości mogą zawstydzić niejeden nastoletni zespół buntowników, a do tego dzięki pomysłowością i odwadze, wciąż wyznaczają najwyższy możliwy standard. Ponad dekada wyczekiwana została zrekompensowana z nawiązką.
A-Zap Records/2024