Na nadmiar gitarowych kapel narzekać nie można. Nawet jeżeli wiele z nich przemawia wyłącznie cytatami z ulubionych utworów, dobrze widzieć, jak w czasach, gdy największe sukcesy święcą artyści solowi i artystki solowe, a sięgnięcie po narzędzia elektroniczne i znalezienie sprawnego producenta wydaje się łatwiejszą drogą do dorównania im, nadal chce się komuś chwytać za instrument, poznawać teorię, skale i tak dalej. Wygląda na to, że mimo wciąż powracającej groźby, nagrobek z napisem: Rock is dead wciąż stoi nad pustą mogiłą... A może to już życie po życiu?
Współczesny shoegaze mierzy się z tym samym problemem, jakiemu musiał sprostać ten sprzed ponad trzech dekad - ma zbyt duże tendencje do popadania w kanibalizację własnego brzmienia. Wiele zespołów próbuje ukryć niedociągnięcia kompozytorskie (czy nawet niedobory w podstawach warsztatowych) za charakterystyczną dla nurtu "ścianą dźwięku", która nie jest aż tak skutecznym kamuflażem, jak mogłoby się wydawać. Kiedy już w okolicach 1994 toku zaczęło pojawiać się coraz więcej głosów, że to wszystko brzmi identycznie, spadek zainteresowania nastąpił błyskawicznie, dodatkowo ponaglony rosnącą potrzebą młodych ludzi z końca stulecia, by słuchać agresywniejszej, cięższej, ale współczesnej muzyki, na czym wyrósł nu metal.
Pozbycie się fizycznej powłoki (wydawniczej, a nawet koncertowej, konieczności zabiegania o kontrakty oraz występy) i funkcjonowanie przede wszystkim w internecie, który przyjmie wszystko i w każdej ilości, pozwala obecnie na swobodne namnażanie albumów domniemanie powstających w odpowiedzi na TikTokowy trend, a nie potrzebę ekspresji szczerych emocji, choć z pewnością nie rzadko jedno splata się z drugim. Tej fali shoegaze'u nie powstrzyma nic, bo przestrzeń nie jest już w żaden sposób ograniczona, ale choć na przykład popularna playlista "Shoegaze Now" może niekiedy skłaniać, by wszystko to wrzucić do jednego wora, a jego samego pozbyć się na dnie morza, od czasu do czasu zdarza się zespół przykuwający uwagę czymś trochę innym, jak kalifornijski Julie.
Za sukcesem nie stoi żadna tajemnica, metoda tria jest tak prosta, że aż zawstydzająca dla wielu inny projektów, obok których jest wymieniane - Keyan Zand, Alex Brady i Dillon Lee potrafią komponować. Tylko tyle. Nie wchodząc w szczegóły i wartościowanie, czy komponują utwory dobre, czy złe, przewagę mają dlatego, bo zamiast przesterowego rabanu, potrafią nagrać coś, co w wersji akustycznej wciąż jest w stanie się wybronić. Na dowód wystarczy posłuchać "Feminine Adornments" z jego jasno rozgraniczonymi wstępem, rozwinięciem i zakończeniem (wiele nowych zespołów shoegaze'owych od początku przypuszcza zmasowany atak i nie odpuszcza do ostatniej sekundy); z wyraźnie zaznaczonymi, ale nie gwałtownymi zmianami dynamiki i tempa (można to uznać za znak firmowy zespołu); z perkusyjnym rytmem niedającym się zniewolić w prostej motoryce, jaką równie dobrze mógłby odtwarzać automat i którą dałoby się ułożyć na siatce kwantyzacji; z poprzedzoną krótką pauzą gitarową solówką (coraz rzadziej występującą w niemetalowej muzyce gitarowej - na "My Anti-Aircraft Friend" też nieczęstą), której daleko do popisu technicznych umiejętności, zamiast tego pełni funkcję maksymalizacji emocji i z uspójniającą całość linią basową. Brzmi to w dodatku swobodnie, wręcz slackersko i jest na tyle chwytliwe, że wystarczy raz posłuchać, by na długo zadomowiło się w głowie.
Inny świetny przykład to "Catalogue". Z wyizolowanych ścieżkach poszczególnych instrumentów oraz wokalu da się wychwycić śladowe przenikanie się każdej z nich, co wskazuje na to, że zespół znajdował się w jednym pomieszczeniu i nagrywał wszystkie partie razem. Dowód potwierdza przypuszczenia, bo ta specyficzna, niemal koncertowa energia wyraźnie odznacza się na całym albumie. Warto wsłuchać się jednak szczególnie w grę Dillona Lee, bo pod okupującymi miejsce na pierwszym planie gitarami i głosem dzieje się jeszcze ciekawiej. Z początku tłucze równomiernie w bęben, chwilę później z identyczną zawziętością katuje crasha, ale kiedy na chwilę całkowicie milknie i wraca w refrenie, chociaż wciąż gra w metrum cztery czwarte, uderzenia nie są idealnie rozłożone na beat-mapie, a szeroko zakrojona orkiestracja zestawu wyciąga z niego maksymalną moc. Intrygują nawet takie drobnostki, jak dziwny szum albo dławienie się mikrofonu w okolicach czterdziestej czwartej sekundy - zamiast usunąć skazę i dążyć do idealnego, odczłowieczonego brzmienia, trio postawiło na naturalność.
Członkowie i członkini Julie długo pracowali nad debiutanckim albumem (pierwszy singiel ukazał się ponad rok temu), co przy stale narastającej presji na wydawanie jak najwięcej i jak najczęściej na pewno wymagało determinacji oraz jasno wyznaczonego celu. Nieuleganie naciskom popłaciło, bo nawet jeżeli wyjąć ich poza shoegaze'owy nawias, w którym pośpiech jest wyjątkowo paskudną plagą, na tle szerszego rockowego kontekstu wypadają równie świeżo i autentycznie. Przesiąknęli brzmieniem z początku lat 90. (ze wskazaniem na My Bloody Valentine i Sonic Youth, shoegaze, noise rock, a także grunge), ale nie próbują go odtworzyć, tylko dopisać mu autorski ciąg dalszy. Zdobyli ku temu odpowiednie narzędzia warsztatowe, okiełznali sztukę układania melodii o średnim stopniu przebojowości (zbyt niskim na komercyjny sukces, wystarczającym, by odczuwać potrzebę wracania do nich), a do tego unosi się wokół ich muzyki specyficzna aura, która nawet kiedy wchodzą w najbardziej agresywne rewiry (w singlowych "Catalogue" i "Clairbourne Practice"), otula łagodnością i spokojem.
Duże wytwórnie skupiają się dzisiaj przede wszystkim na odkupowaniu całych dyskografii uznanych, często już nieistniejących zespołów za krocie. Atlantic Records najwyraźniej podąża jednak w innym kierunku, bo zamiast robić zakupy, sprzedaje (w zeszłym roku chociażby katalog Yes w transakcji z Warner Music Group czy katalog Testament w transakcji z Nuclear Blast) i próbuje wspierać nowe trendy. Na pewno nie bezinteresownie, ale i tak dobrze widzieć, jak duży wydawca sięga po 100 Gecs, Daine czy właśnie Julie. Nadziei żadnych z tym wiązać nie warto, dobrze po prostu od czasu do czasu z zaskoczeniem stwierdzić, że jednak gitara jest jak karaluch - wszystko potrafi przetrwać.
Atlantic Records/2024