Z czasem japoński rock zawitał na łamy magazynu Kawaii przeznaczonego dla fanów mangi i anime, siostry z agencji Ukiyo-e zaczęły sprowadzać mniej znane kapele na koncerty w Polsce, aż wreszcie sam zabrałem się za organizowanie między innymi pierwszych polskich występów D'espairsRay i Miyaviego. Niezaprzeczalnie jednak momentem przełomowym był występ Dir en Grey podczas Metal Hammer Festival w 2007 roku. To wtedy pierwszy raz w historii japońska gwiazda spadła na polską ziemię.
Przypadało to na okres przemian. Muzycy zdecydowanie odcinali się od swoich korzeni, ale dla pierwszego pokolenia polskich fanów j-rocka nie miało to żadnego znaczenia. Tłumy czekały przy wejściu do hotelu, marząc o ujrzeniu choćby cienia jednego ze swoich ulubieńców. Tak się złożyło, że spałem akurat w tym samym miejscu i kordon ochroniarzy nie miał innego wyjścia, jak tylko przepuścić mnie na parking, gdzie poza nightlinerem Dir en Grey, grasowała również ekipa zespołu Tool. Dzisiaj pewnie nie zrobiłoby to na mnie aż tak dużego wrażenia, ale kiedy za jednym z zakrętów znalazłem się kilka metrów od gitarzystów Kaoru i Die, serce waliło mi jak oszalałe, a mózg z zaskoczeniem rejestrował, że nie mają na twarzy ani grama makijażu, a na stopach noszą wymęczone kapciuchy, jakie w większości polskich domów serwuje się gościom.
Szczęście miałem zresztą podwójne, bo stawiałem wówczas pierwsze dziennikarskie kroki, a fenomen Dir en Grey i j-rocka był niemal dla wszystkich w branży zjawiskiem trudnym do pojęcia. Kiedy więc pojawiła się możliwość przeprowadzenia rozmowy z Kaoru dla miesięcznika Metal Hammer, ktoś komuś przekazał, że zna kogoś, kto rozumie, o co w tym wszystkim chodzi i tak oto dostałem szansę zadania ośmiu pytań.
Nie była to niestety rozmowa twarzą w twarz, a w dodatku język angielski wciąż nie należał do popularnych w azjatyckich szkołach, więc efekt okazał się średnio interesujący. Z tych kilku zdań wynikało tylko tyle, że zespół miał poczucie odejścia od stylu visual kei, potrafił lepiej wyrażać swoje osobiste przeżycia, wciąż się rozwijał i nie odczuwał bariery językowej podczas koncertów. Myślę, że tym, co łączy nas z fanami jest serce - twierdził gitarzysta. Może brzmi to nieco górnolotnie, ale skoro można być słuchaczem Rammstein bez znajomości języka niemieckiego albo Sigur Rós bez znajomości islandzkiego, to czemu japoński miałby być wyjątkiem? Co więcej, większość z nas dorastała, słuchając anglojęzycznych piosenek, których znaczenia za nic nie rozumieliśmy.
Na drugi polski koncert Dir en Grey nie mogłem pojechać. Pech chciał, że tego samego dnia do Gdyni przyjeżdżał inny japoński zespół, a w dodatku na moje zaproszenie. Ra:IN wprawdzie nie jest grupą o porównywalnej popularności, ale w jej składzie znajduje się żywa legenda rocka z Kraju Kwitnącej Wiśni - Pata. Określenie "żywa legenda" często bywa nadużywane, niemniej w tym wypadku jest w pełni uzasadnione, bo opisuje gitarzystę i współzałożyciela X-Japan, zespołu, który spopularyzował visual kei i po dziś dzień jest jego najjaśniejszą gwiazdą.
Trudno mi było uwierzyć, kiedy Pata zagajony o konkurencyjny koncert kilkaset kilometrów dalej kiwał ze zdziwieniem głową, przekonując, że w życiu o Dir en Grey nie słyszał. Przecież nie raz dzielili scenę, perkusista Yoshiki wyprodukował pięć utworów na album "Gauze", grywali na wspominkowych koncertach ku czci hide - drugiego, zmarłego przed dwudziestoma laty gitarzysty X, a poza tym nie było wówczas popularniejszego zespołu z tamtej części globu. To trochę tak, jakby muzyk z Polski nie miał pojęcia, czym jest Behemoth. Oczywiście można nie lubić, ale nie znać?
To musiała być pomyłka, nie miałem co do tego żadnych wątpliwości i nagle w moich myślach zmaterializowała się strona z archiwalnego numeru Kawaii, gdzie wyjaśniano pochodzenie nazwy Dir en Grey. "Dir" zaczerpnięto z języka niemieckiego, "en" z francuskiego, a "grey" z angielskiego. Nie ma to większego sensu (podobnie jak wiele innych nazw j-rockowych grup, celem jest uzyskanie dźwięczności przypominającej języki europejskie), a w dodatku jest zupełnie inaczej wymawiane przez Japończyków. Wystarczyło, że rzuciłem: Diru an gurei i nagle cała ekipa rozpromieniała. Muzycy nie tylko doskonale znali siebie nawzajem, ale także utrzymywali przyjazne stosunki. Niestety przed powtórzeniem anegdotek, jakie wtedy usłyszałem powstrzymuje mnie deklaracja zachowania tajemnicy.
Dir en Grey wraca do Polski regularnie. W 2011 roku wystąpili w Krakowie, w 2015 w Warszawie, a 12 października ponownie zawitają do stolicy. Przez te jedenaście lat od pierwszego koncertu "u nas" uskutecznili plan radykalnego odejścia od visual kei, a ich muzyka nabrała ciężaru i szybkości porównywalnych z grindcorem. Nie próbujcie jednak dopasowywać do niej cech któregokolwiek z gatunków, tego po prostu nie da się nazwać, a fenomenalny, rozciągnięty na pięciu oktawach głos Kyo to skarb porównywalny jedynie z możliwościami Mike'a Pattona. Jest to zresztą o tyle bardziej imponujące, że włada nim osoba częściowo głucha na lewe ucho, która wielokrotnie borykała się z problemami zdrowotnymi związanymi ze strunami głosowymi oraz gardłem.
Aktualnie zespół po raz kolejny przemierza Japonię. Grywają już nowe, jeszcze niezatytułowane (przynajmniej oficjalnie) utwory i jeżeli wierzyć doniesieniom, są w życiowej formie. Plotkom oczywiście nie należy ufać, dlatego w październiku jadę do Warszawy, by po raz kolejny usłyszeć muzykę, która zmieniła moje życie. Lubicie, kiedy metal brzmi dziwnie, pod prąd panującym trendom i znormalizowanym przez kilka dekad zasadom? To powinniście się tam znaleźć. Nawet jeśli j-rock, visual kei i cały ten specyficzny świat nic dla was nie znaczą.