Obraz artykułu Progresywny death metal - nie taki diabeł straszny, jak go malują?

Progresywny death metal - nie taki diabeł straszny, jak go malują?

Jedną z najgorszych rzeczy, jakie przytrafiły się metalowi w trakcie jego ponad pięćdziesięcioletniej historii było nabranie przekonania o tym, że jest to muzyka wymagająca. Dziwnie się składa, że w momencie kiedy autorzy płyt plugawych i wściekłych poczuli się lepsi, ambitniejsi, pewni swojego geniuszu, dochodziło do katastrof.

Przykładów nie trzeba szukać daleko - legendarna w pewnych kręgach "Focus" autorstwa Cynic stanowi modelowe przełożenie tej tezy na rzeczywistość. Grupa, która na demówkach uprawiała całkiem poprawną sieczkę z okolic drugiej ligi thrash/death metalu dokonała zakrętu w zakamarki jazz fusion, a na domiar złego wplotła w to klawisze, vocoder i inne mocno wątpliwe urozmaicenia. Skończyło się albumem pretensjonalnym, a co gorsza, pociągającym za sobą ogrom budzących politowanie epigonów.

 

Death metal i muzyka progresywna to połączenie często budzące zgrzyt zębów i frustrację, a w najlepszym wypadku serię wywołanych zmęczeniem wzdychnięć, ale czy ten mariaż zawsze musi prezentować się tak źle? Poniżej podejmuję próbę pokazania, że w morzu pseudo-awangardy można natrafić na smakowite kąski. Daruję sobie przywoływanie tak oczywistych klasyków, jak późne krążki Death, Atheist czy Pestilence. Lepiej skupić się na materiałach mniej oczywistych, czyli takich, które albo wyrastają na współczesne klasyki, albo z przyczyn niejasnych osunęły się na mielizny historii.

 

Akercocke - "Words That Go Unspoken, Deeds That Go Undone"

Na pierwszych dwóch płytach grali wyjątkowo plugawy death/black metal, w którym nie było miejsca na taryfę ulgową. Tempo niemalże przekraczało fizyczne ograniczenia muzyków, co wraz z atmosferą podróży przez piekło na Ziemi było największymi atutami tych materiałów. Z czasem ci eleganccy dżentelmeni spoważnieli jednak, uczesali włosy i stwierdzili, że dorosły mężczyzna znacznie lepiej prezentuje się w dobrze skrojonym garniturze niż w skórzanej kurtce. Najsmaczniejsze owoce tych przemian prezentuje czwarty album grupy - "Words That Go Unspoken, Deeds That Go Undone".

Ta płyta stanowi dla mnie punkt referencyjny, jeśli chodzi o muzykę ekstremalną, która w równym stopniu zadaje rany kłute i pozostawia otwartą furtkę na poszukiwania. Zespół z Wielkiej Brytanii świetnie wyczuł równowagę pomiędzy surowizną obłąkańczego tremolo i blast beatów jako fundamentu sekcji rytmicznej a rozmarzeniem rocka progresywnego. Warto dodać, że gdy Akercocke odpływali w krainę muzycznej zawiłości, doskonale wiedzieli, kiedy wcisnąć hamulec. Seria niesygnalizowanych ciosów dobrze uzupełniała się z post-punkowymi odlotami i melancholią godną Porcupine Tree. Bez rozwleczonych popisów solowych, bez nadmiernego gawędziarstwa.

Rivers of Nihil - "Where Owls Know My Name"

Początki kariery Rivers of Nihil nie wskazywały na to, że wyrośnie z nich tak intrygująca bestia, jaką są teraz. Zaczynali od klasycznie przegiętego, na wskroś amerykańskiego i cierpiącego na chorobę przeprodukowania technicznego death metalu, co miało wymierny potencjał, a aranżacyjna brawura w łączeniu śmiercionośnego nieokrzesania z chociażby nowoczesnym metalcorem kazała sądzić, że nikt tu sroce spod ogona nie wypadł, ale młodzieńczy głód i przerost ambicji robiły swoje.

Panowie stanowczo zbyt często dawali zaplątać się wokół palca przegadanemu prog rockowi, co powodowało, że częściej niż zadawać ból, z zadumą spoglądali na własne buty i trwali w zakochaniu do siebie samych z wzajemnością. "Where Owls Know My Name" przełamało ten pomyłkowy trend - death metal zespołu stał się bardziej jednolity stylistycznie, choć oczywiście wciąż zróżnicowany. Typowo florydzkie gradobicie - zaznaczone dominacją podwójnej stopy i riffami z odpowiednio wyważonym groovem - weszło w konszachty z jazzującym saksofonem, a całość spinała inkorporacja trafnie dobranych, czystych wokali oraz wycieczki w rejony zarezerwowane dla post-rocka.

Morbus Chron - "Sweven"

W odróżnieniu od przytoczonych wyżej kolegów po fachu, Morbus Chron przy wcześniejszych wydawnictwach nie zajmowali się pielęgnowaniem technicznego rzemiosła, które z każdym następnym materiałem nabierało coraz bardziej ustabilizowanego kształtu. Wręcz przeciwnie - wystarczy posłuchać ich debiutu, by z miejsca przeżyć szok. To death metal siermiężny, zakochany w Autopsy, urzekający nie tyle pomysłowością, co sercem wyplutym na wierzch, takie to brudne i szczere. Druga płyta załogi kierowanej przez Roberta Anderssona obrała jednak zupełnie odmienny kierunek. Deathmetalowy pierwiastek cały czas się tutaj utrzymuje, ale z każdej strony riffy-głazy otula produkcja w typie vintage'owym, a loty po orbicie prog rocka czy uduchowionego post-rocka są w tym wszystkim nie mniej istotne od śmierćmetalowej przemocy.


Cały krążek stanowi łamigłówkę, która może nie zostać zrozumiana za pierwszym razem. Muzycy Morbus Chron lubią zwolnić i przez kilka minut utworu bujać w obłokach, by nagle przypomnieć sobie, że są grupą deathmetalową. Dziwactwo albumu najlepiej podsumowują przesmyki pomiędzy światami w numerach, gdzie kontrast stanowi główne narzędzie ekspresji, a autorzy "Sweven" w najlepsze bawią się formą. Mówiąc bardziej obrazowo, jak brzmiałoby Autopsy, gdyby w ich składzie znajdowało się czterech absolwentów akademii muzycznej po przedawkowaniu kwasa? Można to sprawdzić, włączając choćby "Aurora in the Offing".

Pan.Thy.Monium - "Dawn of Dreams"

Największą wadą progresywnego death metalu jest jego stateczność, bo co z tego, że muzycy dysponują świetnym warsztatem, co z tego że zagrają każde solo, o jakie się ich poprosi, skoro nie stoi za tym nic więcej? Zdolności techniczne przesłaniają perspektywę i możliwość wcielenia w życie pomysłów, które niekoniecznie muszą polegać na wrzuceniu dwudziestu złamanych rytmów na przestrzeni jednej zwrotki. Wspominam o tym nie bez powodu - "Dawn of Dreams" stanowi piękne przeciwieństwo tego schematu.

Co przykre, Pan.Thy.Monium dosyć szybko został zapomniany, po części nawet przez jego twórców. Bracia Dag i Dan Swanö zrobili go trochę z nudów, trochę dla zabawy, a że z ciekawych pomysłów wystrzelali się już na debiucie, to dwa następne albumy nie należały do specjalnie zajmujących, a to poskutkowało rozpadem. Mimo tego, krążek z 1992 roku po dziś dzień urzeka innowacyjnością, a ogrom rozwiązań aranżacyjnych nie równa się na nim przesytowi. Frapujące rozjazdy pomiędzy surowizną szwedzkiego death metalu rodem ze studia Sunlight a wyskakującym znikąd jazzem czy nawet ambientem cechuje w dużej mierze spójność. Nikt tutaj nie odczuwa potrzeby popisywania się przed odbiorcą, ta muzyka pochodzi z potrzeby serca, z chęci pokazania, co się ma w zanadrzu. To subtelne zaproszenie do podróży, a nie szarpanie za rękaw. Już otwierający "I" w ciągu dwudziestu minut trwania ukazuje całe bogactwo "Dawn of Dreams" i chociaż łatwo się w tych zmianach tematów pogubić, warto dać im szansę, a wszystko będzie chodziło jak w tym zegarku, którego tykanie słychać od pierwszych sekund albumu.

Ulcerate - "Shrines of Paralysis"

Na koniec wycieczki po przepastnym świecie ekstremy w wydaniu wysoce niestandardowym przenosimy się do Nowej Zelandii. Tam czeka na nas jedna z największych pereł i współczesnych klasyków progresywnego death metalu. A zresztą... nie bójmy się tego stwierdzenia - death metalu w ogóle. Ulcerate to zespół-monolit. Taki, który tchnął w skostniały gatunek świeże powietrze i przedefiniował go na własnych zasadach. Podobnie jak Portal, który również mógłby zasilić niniejszą listę.

Wszystkie wspomniane wyżej płyty cechowała gra kontrastów i przeskoki ze skrajnej brutalności w ścieżki wyjątkowo melancholijne. U tych psychopatów tego nie ma. Muzyka na "Shrines of Paralysis" to gęsta, rozlewająca się bez kontroli na wszystkie strony magma. Nie wyłapiecie tutaj chwytliwych momentów i melodii, które moglibyście zanucić przy porannym myciu zębów. Ulcerate kruszy skały, cały czas działa na maksymalnie podwyższonej temperaturze, a jego radykalna ekstrema jest w stanie rozbuchać skalę każdego potencjometru w okolicy. Połamane rytmy, ciągłe szafowanie dysonansami i zero chwili na oddech. Ci panowie są wyjątkowo intensywni, a jednocześnie wiedzą, jak z tej intensywności korzystać. Nie znajdziecie tutaj taniego strzelania efekciarskimi solówkami, tylko najbardziej skrajną formę szaleństwa, którą wcześniej w formie dźwiękowej tak dobrze przedstawili jedynie Gorguts i Deathspell Omega.

fot. Akercocke


Strona korzysta z plików cookies w celu zapewnienia realizacji usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce...

NEWSLETTER FACEBOOK INSTAGRAM

© 2010-2024 Soundrive

NEWSLETTER

Najlepsze artykuły o muzyce