Najbardziej oczywistą przyczyną jest koszmarnie zła jakość albumu, który kładzie się cieniem na dyskografii zespołu, ale temat tuszowania własnych dokonań potrafi być bardziej złożony - to może być konflikt interpersonalny albo chęć zmiany stylu i wizerunku artysty. Często choć faktycznie udaje się wymazać dany materiał ze świadomości publiczności, część fanów zaczyna traktować go jako perełkę albo poszukiwaną ciekawostkę. No i oczywiście zdarzają się wredni redaktorzy, którzy wyciągają te materiały na światło dzienne.
Destruction - "The Least Successful Human Cannonball" (1998)
Jeden z filarów thrash metalu zbudował przez lata markę i reputację, a wszystkie stare albumy wpisały się po wsze czasy w kanon gatunku. Destruction zawsze grało muzykę ciekawą, przemyślaną i okraszoną nietuzinkowymi riffami, jednocześnie nie tracąc na charakterystycznej dla germańskiego metalu surowości.
Lata 90. były jednak dla Niemców burzliwym okresem - odejście z zespołu Schmiera (basisty i wokalisty) pozwoliło odbić w nieco inne rejony, poeksperymentować, być może odkryć się na nowo. Efektem okazało się "The Least Successful Human Cannonball". Niesamowite, jak bardzo trafna okazała się nazwa tego albumu - w założeniu miał być wyjściem naprzeciw nowym trendom sceny (pomieszanie Pantery, tu i ówdzie Coronera z "Grin"), a jednocześnie uzyskanie większej przebojowości i wyparcie thrashowego prymitywizmu groovową przebojowością. To wydawnictwo miało być istną kulą armatnią burzącą konkurencję i - zgodnie z tytułem - okazało się absolutnym niewypałem. Niemcy nagrali album tandetny, kiczowaty i do bólu sztuczny, wymuszony, na którym jedynym naprawdę dobrym punktem okazały się niesamowite linie basu.
Wręcz niebywałe jest to, jak złe zabiegi kompozycyjne pojawiają się na tym materiale - co rusz wciskane są na siłę motywy, które nie tylko nie pasują do danego utworu, w dodatku ostentacyjnie się z nim gryzą. Ten album nie trzyma się kupy. Jednocześnie wraz z powrotem Schmiera został okrzyknięty mianem "Neo-Destruction" i wygodnie usunięty z oficjalnej dyskografii zespołu, przykryty zasłoną milczenia.
Bad Religion - "Into the Unknown" (1983)
Niesamowite jest nagranie wyklętego dziecka tak szybko - "Into the Unknown" to dopiero drugi album Bad Religion, przez wiele lat był pomijany przez zespół i traktowany jak dziwaczny wybryk z początku kariery.
Nie jest to jednak album tragicznie zły, problematyczne były raczej okoliczności - po pierwsze to wydawnictwo drastycznie inne od reszty twórczości grupy (zamiast charakterystycznego, piosenkowego punka, dostaliśmy dziwnego, syntezatorowego rocka z lekkimi odchyłami w kierunku progresji), po drugie płyta spotkała się z koszmarnym przyjęciem tuż po premierze. Muzycy Bad Religion przyznawali po latach, że widok keyboardu na scenie często prowadził do masowego eksodusu publiczności jeszcze zanim zaczęli koncert.
"Into the Unknown" ma niezłe momenty, a jednocześnie ma też dużo męczącego kiczu. To nie jest koszmarny materiał, ale nietrudno zrozumieć, dlaczego był tak bardzo pomijany przez wiele lat. Co ciekawe, z upływem czasu został doceniony przez część fanów i stał się w nieznacznym stopniu synem marnotrawnym - pojawił się w box-ie wydanym na okazję trzydziestolecia zespołu, a w 2010 roku niektóre zawarte na nim utwory zostały wplecione po raz pierwszy od prawie trzech dekad w set koncertowy.
Björk - "Björk" (1977)
Najjaśniejsza z gwiazd islandzkiej muzyki podbiła świat albumem zatytułowanym po prostu "Debut" i - jak można było się spodziewać - powinien to być jej pierwszy opublikowany materiał. Częściowo jest to prawdą, ponieważ jest to pierwszy album, do którego się przyznaje. Faktycznie pierwsze wydawnictwo Björk ukazał się jednak piętnaście lat wcześniej, a z dyskografii zniknęło przede wszystkim ze względu na jej młody wiek - miała wówczas zaledwie jedenaście lat.
To znacznie ciekawsze zjawisko niż mogłoby się wydawać. Oczywistym wydaje się, że dorosła Björk chciała rozpocząć karierę w pełni własnym "Debut", a w dziecięcych przyśpiewkach widziała coś, co całkowicie kłóciło się z jej wizją kariery. Najciekawsze jest jednak to, że kiedy słucha się jedenastoletniej Björk, można bez cienia wątpliwości poznać, z kim mamy do czynienia. Charakterystyczny głos i sposób śpiewu choć o ponad dekadę młodsze, już na tym etapie są nie do pomylenia. Znaczna część materiału to covery, ale znajdują się na nim również utwory napisane przez samą Björk i pokazują, że już w tym wieku doskonale wiedziała, co chce robić i jak chce brzmieć. Trudno winić islandzką wokalistkę za odcinanie się od tego materiału, ale jednocześnie w pewien sposób budzi podziw - w bardzo młodym wieku potrafiła nagrać płytę, która zapowiadała jej przyszły geniusz. Ciekawe, jak brzmiałyby te kompozycje dzisiaj, gdyby współczesna Björk dała im jeszcze jedną szansę.
Pantera, albumy z lat 1983-1988
Nie przyznawać się tylko do jednej płyty może każdy, Pantera poszła dalej - wypiera się aż czterech początkowych materiałów ("Metal Magic", "Projects in the Jungle", "I Am the Night" oraz "Power Metal"). Co ciekawe, nie licząc tego pierwszego, nie były to materiały wybitnie złe (przynajmniej od strony muzycznej, bo każda z okładek spokojnie mogłaby dostać się do finału konkursu na najgorszą grafikę dekady). Nie do końca udało się też Amerykanom wymazać te płyty z szerszej świadomości, ich istnienie to na scenie powszechnie znany fakt.
O co poszło? O radykalną zmianę stylu. Pantera lat 90. postanowiła grać naszprycowany testosteronem, momentami lekko redneckowski groove metal, a jak to pogodzić z faktem, że całą wcześniejszą dekadę wykonywała kiczowatego glam rocka, a jej członkowie nosili natapirowane czupryny? Ano nie da się, więc zespół postanowił wyprzeć się czterech pierwszych albumów i budować swoje nowe ja. Czy źle na tym ruchu wyszli? Na pewno nie. Można Pantery nie lubić, ale nie sposób odmówić jej komercyjnego sukcesu i ogromnego wpływu na metalową scenę, a ówczesna reputacja glamu zapewne pokrzyżowałaby ambitne plany zespołu.
Całkiem sporo osób uważa te cztery płyty za najlepsze z dyskografii Pantery, co przełożyło się na sporą liczbę reedycji, najczęściej nieoficjalnych, i paradoksalnie nie można z tego powodu traktować ich jako białe kruki.
Patrząc na te przykłady, ciśnie się na usta pytanie - jaki jest sens w wypieraniu się własnej twórczości? Z muzyką jest jak z wypowiedziami polityków na Twitterze - raz wypuszczone w eter mogą prześladować bez końca. Zwłaszcza, że nie zawsze te wyklęte materiały są koszmarnie złe, często po prostu rozbiegają się z obecną wizją (lub ego) artystów.