Od tamtego momentu Shame stali się dla mnie współczesnym Joy Division, a Charlie Steen drugim Ianem Curtisem. Bardzo mnie ucieszyła wiadomość, że Fource organizuje ich koncert i wiedziałam, że choćby nie wiem co się działo, będę tam. Warszawski występ był dla mnie już drugą okazją, by zobaczyć zespół na żywo (widziałam ich wcześniej w Austrii, na Nova Rock) i muszę przyznać, że klubowa wersja znacznie bardziej przypadła mi do gustu. Wiedziałam doskonale, na co stać Shame i jak dobry będzie to koncert. Zwłaszcza, że zespół został bardzo dobrze przyjęty na OFF Festivalu, więc na ich własnym występie można się było spodziewać sporej publiczności. Co prawda nie był to sold out, ale było blisko, bo klub BARdzo Bardzo wypełnił się prawie w całości.
Przed Shame publiczność próbowali rozgrzać chłopcy z Bastard Disco. Poniekąd udało im się, przyciągnęli ludzi swoją muzyką, jednak czuć było, że burza zbiera się gdzie indziej. W chwili gdy na scenie pojawiła się piątka z Londynu, atmosfera momentalnie zagęściła się. Wokalista zachęcał publiczność, by podeszła tak blisko, jak to tylko możliwe, a sam stawał na skraju sceny. Ubrani w garniturowe spodnie i t-shirty, zaczęli show od "Dust on Trial". Spotkało się to z ożywioną reakcją, a atmosferę cały czas podgrzewał wokalista, zbliżając się do publiczności i wymachując rękoma. Po kilku piosenkach spoceni byli nie tylko członkowie zespołu, ale i fani. Charlie pozbył się swojej - i tak już podartej - koszulki i niesiony na rękach tłumu, śpiewał "The Lick".
Choć wydany w styczniu, długo oczekiwany album "Songs of Praise" spotkał się z przychylną opinia krytyków, a zespół zdobył wielu nowych słuchaczy, to nie oddaje on w pełni wszystkich emocji odczuwalnych na koncercie. Zwłasza, jeśli mówimy o koncertach w małych klubach, bo te idealnie pasują do takich zespołów, jak Shame. Sprawiają, że występ jest intensywny, a widz nie ma czasu na nudę.
Uwagę przyciągał przede wszystkim wokalista, to on nadawał rytm przebiegowi koncertu. Reszta zespołu bacznie go obserwowała i doskonale wyczuwała, co zaraz się wydarzy. Był od tego tylko jeden wyjątek, moment w którym Steen został ponownie wciągnięty w publiczność. Trwało to tylko chwilę, po czym wdrapał się na ramiona i ręce fanów. W tym momencie przypominał Franka Cartera z Frank Carter & The Rattlesnakes, który wdrapuje się na ludzi i oświetlenie prawie na każdym koncercie.
Brak barierek odgradzających zespół od publiczności nadawał muzyce bezpośredniość i pozwalał rzeczywiście stać się częścią koncertu. Uczucie, jakie towarzyszyło mi w czasie występu Shame to ciągłe napięcie, bo nie sposób było przewidzieć, co zaraz się wydarzy. Ekscytacja oraz namacalność muzyki i przeżywanie jej niemal tak samo, jak czuł to zespół - to coś pięknego! Wraz ze zbliżającym się końcem występu, pozostałych członków zespołu także zaczynały ponosić emocje. Skakali, a Josh Finerty nawet robił fikołki na scenie, która wydawała się zbyt mała, by pomieścić ich wszystkich i by przetrwać ten koncert.
Zespół zagrał cały materiał z debiutanckiej płyty. Zarówno spoceni i zmęczeni członkowie zespołu, jak i fani byli usatysfakcjonowani, a po koncercie można było podejść do chłopaków, zamienić kilka słów i kupić koszulki, które schodziły jak ciepłe bułeczki. Shame zapowiedzieli, że wrócą niebawem, na co z niecierpliwością czekam, bo samą przyjemnością jest oglądanie ich na scenie i śpiewanie z nimi: I'm so needy, I'm so greedy, I'm so hungry, Won't you feed me.
fot. Agata Hudomięt/undrtn.pl