Obraz artykułu Boris, Årabrot, La Scène: Porozumienie ponad podziałami

Boris, Årabrot, La Scène: Porozumienie ponad podziałami

Wspólna trasa koncertowa Boris i Årabrot nie mogła być zaskoczeniem (w końcu publiczność obydwu nosi horkruksy festiwalu Roadburn), zaskakujące okazało się natomiast to, jak wiele te zespoły dzieli i to do tego stopnia, że zwolennikom jednego niekoniecznie musiał przypaść do gustu drugi.

Koncert rozpoczął się niepostrzeżenie - dosłownie - od występu slowcore'owego duetu La Scène. Pierwsze dźwięki ledwo przebijały się przez tło akustyczne złożone z brzęków butelek i naturalnie sparowanych z nimi rozmów, dopiero po chwili szeptane wersy w języku japońskim zaczęły wyodrębniać się i wzywać pod scenę. Chyba nikt nie wiedział, czego po tym wezwaniu można się spodziewać (sądząc po garstce polubień na Facebooku i braku debiutanckiego materiału na Spotify), ale nikogo też nie trzeba było szczególnie namawiać, by na nie odpowiedział.

Czarno-biały rysunek Edyty Krzyżanowskiej. Koncert zespołu.

Doszło tutaj do sytuacji przedziwnej, bo o ile to dźwięk zawsze ma dominującą pozycję nad ciszą, o tyle tym razem napotkał opór, momentami zdawało się wręcz, że ginie pod naporem jakieś niewidzialnej mocy, ale wtedy gitarzysta Eiji szarpał za struny z taką mocą, jakby walczył o przetrwanie. Z czasem duetowi dodatkowych argumentów dostarczył także Atsuo, perkusista Boris, który przyozdabiał tę intrygującą walkę przeciwieństw pojedynczymi uderzeniami i sonorystycznymi smaczkami. Cały "spektakl" trwał ze dwadzieścia minut, ale był do tego stopnia zaskakujący i nieoczywisty, że przyćmił wszystko to, co działo się później.

Czarno-biały rysunek Edyty Krzyżanowskiej. Koncert zespołu.

Oczywiście ani zwolennicy Årabrot, ani ci od Boris nie zgodzą się z postawieniem sprawy w taki sposób i jak rzadko kiedy, mam poczucie, że należy tutaj wyraźnie odgraniczyć odczucia subiektywne od obiektywnych. Z mojej perspektywy występ Årabrot był istną drogą przez mękę, wizerunek i maniera wokalna Kjetila Nernesa irytujące, popularne "Maldoror's Love" na żywo zabrzmiało jak zapomniany singiel podrzędnej kapeli z Seattle z początku lat 90., a folkowe "Sinnerman" jak pubowa przyśpiewka w wykonania klauna Krusty'ego z "Simpsonów". Najlepiej Norwegowie wypadali w najcięższych momentach, kiedy bliżej było im do sludge'u niż do noise rocka czy post-punka, ale z drugiej strony wszystkie te zarzuty mogę sprowadzić do jednego - nie podobało mi się. Nie podobało, choć jest to muzyka pomysłowa i oryginalna, prawdopodobnie dla wielu osób była nawet najciekawszą tamtego wieczoru.

Czarno-biały rysunek Edyty Krzyżanowskiej. Koncert zespołu.

Boris z kolei zaczęło od usypiającego "drapaka", by po kilku minutach bez zmiany tempa wytoczyć drone'owy walec. Nie trudno sobie wyobrazić, że w głowach niektórych osób mogła kołatać się myśl: Czy to jest jeszcze muzyka?. W takich utworach, jak "Coma" nie ma przecież ani rytmu, ani harmonii, ewentualnie poszarpane fragmenty melodii, ale parafrazując Briana Eno - to umysł słuchacza tworzy muzykę, nie same instrumenty czy grający na nich muzycy, a mój umysł był akurat w takim stanie, że z utworu na utwór coraz bardziej nasiąkałem tymi gęsto słanymi i do przesady przeciąganymi dźwiękami dobiegającymi ze spowitej kłębami dymu sceny.

 

Japończycy nie grają muzyki eksperymentalnej, choć zwłaszcza dzisiaj, kiedy nadużywa się tego określenia w stosunku do wszystkiego, co odstaje od utrwalonych standardów, mogłoby się wydawać, że jest to trafna diagnoza. Eksperyment jest jednak pewnego rodzaju poszukiwaniem, a na tegorocznym albumie - "Love & Evol" - trio nie sprawia wrażenie uchwyconego w procesie twórczym, raczej dzielącego się odkryciem, które przynajmniej do czasu wydania następnego materiału będzie określało ich charakter. Dzielenie się nim w bezpośrednim kontakcie ze słuchaczami i słuchaczkami to jeszcze bardziej wzniosłe przeżycie, zwłaszcza wtedy, gdy szuka się w muzyce przede wszystkim melancholii.

Czarno-biały rysunek Edyty Krzyżanowskiej. Koncert zespołu.

Subiektywnie - za reprezentacją Japonii (zarówno La Scène, jak i Boris) stały znacznie intensywniejsze i bardziej szczere emocje, którym nie potrzeba było dodatkowej teatralizacji. Obiektywnie - na scenie Drizzly Grizzly zaprezentowały się trzy zespoły z wyrazistymi pomysłami na muzykę i już samo to, chociażby w ramach poszerzania horyzontów, jest wartością godną poświęcenia środowego wieczoru.

Rysunki: Edyta Krzyżanowska


Strona korzysta z plików cookies w celu zapewnienia realizacji usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce...

NEWSLETTER FACEBOOK INSTAGRAM

© 2010-2024 Soundrive

NEWSLETTER

Najlepsze artykuły o muzyce