Żadnej z tych czterech kapel nie udało mi się wcześniej zobaczyć na żywo, co bolało, zwłaszcza w przypadku genialnego Guantanamo Party Program. Tym większe było moje zdziwienie, gdy przybywając do Drizzly Grizzly, zostałem zaskoczony właściwie pustą salą. Niepokoić mogła też gdzieś od niechcenia zasłyszana pogłoska o ilości biletów sprzedanych przed koncertem (nie była to powalająca liczba, delikatnie ujmując temat). Na szczęście z lekkim opóźnieniem lokal zaczął sukcesywnie się zapełniać, co w efekcie dało frekwencję może nie powalającą, ale przyzwoitą.
Imprezę otwierał lokalny Towards the Unknown, który chciałem zobaczyć na żywo od dłuższego czasu. Niedawno graliśmy wspólnie koncert, ale byłem zmuszony do siedzenia na bramce podczas ich setu, więc ominął mnie występ, który miałem tuż pod nosem. W Drizzly chłopaki dali przyzwoity koncert, poruszając się gdzieś pomiędzy przesiąkniętym dekadencją nowoczesnym black metalem a klimatami ogólnodziwnymi. Dużo stracili z powodu nagłośnienia - gitary z rozkręconymi w zaskakujący sposób średnimi i wysokimi tonami przy szybszych partiach popadały momentami w chaos. Największe wrażenie robiła jednka pewna siebie prezencja na scenie - zwłaszcza w przypadku basisty Szymona, który w iście Idles-owy sposób przeskakiwał z miejsca na miejsce na scenie, a momentami zaczął korzystać z systemu bezprzewodowego, by udać się do baru i (nie przerywając koncertu ani granego utworu) obwieścić zgromadzonym piwoszom: Zapraszam do środka, właśnie gram na żywo. Towards the Unknown dało występ krótki - szkoda, ale i tak zrobili dobre wrażenie.
Zespołem numer dwa była pochodząca z Wrocławia O.D.R.A. Muzykę tej ekipy znałem najmniej, ale też - nie licząc kilku wyjątków (na czele z Eyehategod) - sludge/post-hardcore to muzyka, która mnie po prostu męczy. Niesprawiedliwością byłoby jednak nie dać chłopakom szansy wybronić się na żywo i rozwiać muzyczne uprzedzenia. Niestety absolutnie się to nie udało. Jakiś wewnętrzny obiektywizm podpowiada, że tak naprawdę był to bardzo dobry koncert, gdzie jedynym zarzutem może być przedłużenie go o dziesięć-piętnaście minut za dużo. Wewnętrzny subiektywizm za to jest tu bezlitosny, bo O.D.R.A. zmęczyła mnie niemiłosiernie. Długie kompozycje, ewidentnie inspirowane wspomnianym Eyehategod, ale ograbione z przeszywającej desperacji, a do tego podlane typowym, ciepłym, stonerowym brzmieniem gitar - to niestety nie to. Dobra prezencja na scenie, pewność siebie i próby wypracowania swojego stylu gdzieś między utartymi patentami też do mnie nie dotarły. Absolutnie rozumiem ludzi, którym O.D.R.A. się podobała, ale sam definitywnie nie zaliczam się do nich.
Dom Zły był dla dużej części publiczności najważniejszym zespołem wieczoru, co można było dostrzec zarówno po reakcjach zgromadzonych słuchaczy, jak i migracji niektórych osób z części barowej (lub też zewnętrznej w przypadku palaczy) do części ze sceną. Faktycznie występ był potężnym strzałem, nawet pomimo momentami tytanicznej walki akustyka z dźwiękiem, która zauważalnie wpłynęła na finalny rezultat. Niemniej całość wypadła bardzo dobrze, zwłaszcza w przypadku szybszych, bardziej crustowych partii, w których Dom Zły błyszczał i przywoływał na myśl takie tuzy gatunku, jak choćby Martyrdöd. Ania, wokalistka, trzymała najwyższy poziom, pokazując, że wbrew niektórym opiniom, kobiety bez problemu mogą porozstawiać po kątach sporą część wokalistów płci męskiej. Niestety nie obyło się bez wad. Przy wolniejszych, bardziej blackowych partiach zdarzały się zauważalne dłużyzny, ale całościowo Dom Zły dostaje ode mnie czwórkę z plusem w skali szkolnej.
Najlepsze zostało na koniec - Guantanamo Party Program już od pierwszych sekund pokazało, kto tego wieczoru miał rozdawać absolutnie wszystkie karty. Lepsze brzmienie od pozostałych, ogromna charyzma i świetny set. Koncert absolutnie potężny, wgniatający w ziemię swoim ciężarem. Do tego charakterystyczny wokal Darka, który wściekle miotał się po scenie, dodając jeszcze kolejną warstwę autentyczności muzyce zespołu. Poniekąd na tym może polegać fenomen Guantanamo Party Program - to zespół wkładający maksimum zaangażowania w muzykę, która tak naprawdę jest rozbudowanym i przemyślanym minimalizmem. Dorzucić można jeszcze doskonałą robotę oświetleniowca oraz to, że na żywo teksty brzmią jakoś bardziej zrozumiale niż z płyty, a rezultatem był przesiąknięty emocjami spektakl. Występ minął błyskawicznie, nawet doliczając bisy, ale była to zasługa przede wszystkim hipnotycznej, wchłaniającej aury, aniżeli faktycznie krótkiej czasówki. Zwycięzca wieczoru był bezdyskusyjnie jeden. Miejmy nadzieję na więcej takich imprez.
Rysunki: Edyta Krzyżanowska