Gdyby muzyka mogła mieć wagę, Raketkanon zaliczałoby się do wagi superciężkiej. Nie oznacza to bynajmniej, że zarzynają gitary z death metalowym zacięciem albo - z drugiej strony - syntezatory z zamiłowaniem do speedcore'u, bo kiedy gra się przez cały czas forte, masa niepostrzeżenie zostaje wytrącona i każdy kolejny riff czy bit nie przygniata z równie wielką siłą. Belgijscy kanonierzy mają inne podejście - sprawnie posługują się dynamiką, raz wgniatając w posadzkę, kiedy indziej dając czas na regenerację, a przecież mało co boli tak bardzo, jak ponowny rozruch nadwyrężonego mięśnia.
Połamany groove Raketkanon emanuje wyjątkową mocą. Sprawia, że nawet te osoby, które na koncertach zazwyczaj wyglądają jak nieruchomy Bruce Lee wpatrujący się w złowrogiego Hana pośród dziesiątek walczących wojowników w końcówce "Wejścia smoka", zaczną niemrawo ruszać karkiem. Wiem coś o tym, mam czarny pas w słuchaniu muzyki w bezruchu. Nagłośnienie w Drizzly Grizzly dodatkowo sprzyjało Belgom i to do tego stopnia, że wrażenia przypominały bardziej doświadczenie studyjne niż koncertowe. Nawet kiedy zespół się mylił - a były takie ze dwa-trzy momenty, nie tuszowane, a raczej przemienione w część spektaklu - i tak brzmiał znakomicie. Niejeden zespół chciałbym na co dzień grać tak, jak Raketkanon się myli.
Energia wyzwolona wśród publiczności przez zespół udzieliła się także jemu samemu i choć na sali było niespełna sto osób, Pieter-Paul Devos postanowił urządzić crowdsurfing. Efekt wyglądał groteskowo czy wręcz komicznie, bo zamiast przekazywać wokalistę z rąk do rąk, garstka chętnych do utworzenia orszaku zrobiła z nim kilka kroków w te i z powrotem, nosząc niczym mesjasza. Muzyka potrafi wywoływać doprawdy dziwne afekty...
Nic jednak w tym dziwnego, że wszyscy dali się ponieść, w końcu to był ostatni występ Raketkanon w Polsce i jeden z ostatnich w ogóle. Przez zespół wyraźnie przemawiała radość z tak doniosłego spotkania z fanami (których Devos pod koniec nazwał pięknymi ludźmi), ale także ten subtelny smutek, kiedy wcale nie chce się zatrzymać nadchodzących zmian, ale trudno uniknąć sentymentu. Żeby nie było zbyt dramatycznie, Belgowie dwukrotnie wracali na scenę, a przynajmniej większość z nich, bo Devos drugi bis postanowił odśpiewać wśród fanów i fanek. Na koniec padło jeszcze: Goodbye Forever i to by było na tyle - jeden z najpotężniejszych zawodników wagi superciężkiej zawiesza rękawice na kołku zanim udało mu się osiągnąć mistrzowski tytuł.
Rysunki: Edyta Krzyżanowska