Występująca w sobotni wieczór Raphaelle Standell-Preston wibrującym i kojącym głosem oraz niezwykle intymnymi, niebanalnymi tekstami, przywodziła na myśl swoją zasłużoną w świecie muzyki rodaczkę. Na tych podobieństwach jednak się nie kończy, bo Raphaelle ma do zaoferowania tak wiele, że ciągłe szukanie porównań byłoby zdecydowanie krzywdzące. Jednak zanim Braids oczarowało przybyłych tego dnia do klubu Żak słuchaczy, o stworzenie odpowiedniej oprawy i wprowadzenie w idylliczny nastrój zadbał MaJLo.
Maciej Milewski z zespołem (Jacek Prościński - perkusja i sampler oraz Szymon Burnos na instrumentach klawiszowe) - bo ten właśnie pochodzący z Gdańska muzyk ukrywa się pod chwytliwie brzmiącym skrótem - dał się poznać szerszej widowni piosenką "The Bird's Song", wykorzystaną w serialu "Diagnoza". I choć to posunięcie poskutkowało przyciągnięciem pod scenę naprawdę rozmaitych grup słuchaczy (od dziewięcioletniego dziecka przez kilka osób niezbyt zainteresowanych jakimikolwiek innymi utworami poza tym wspomnianym kilka linijek wyżej po ludzi, którzy całkiem nieźle znali twórczość muzyka), to nie mamy do czynienia z tak zwanym "one-hit-wonder". Nie powiedziałabym nawet, żeby to właśnie ten kawałek był najmocniejszym punktem wieczoru (mnie najbardziej urzekły otwierające występ "Escape", "Worry" oraz zagrane na bis "Still Alive").
Setlista zdominowana była przez utwory z najnowszego albumu - "Over the Woods" i choć piosenki utrzymane są w łagodnym, wręcz sielankowym klimacie, nie dało się nimi znudzić czy przesycić. Muzycy uniknęli przesłodzenia dzięki mocniejszym wejściom perkusji, czasem wręcz nieadekwatnie intensywniejszym, niż sugerowałyby delikatne melodie i miękki głos Milewskiego, którego styl śpiewania bez końca porównywany jest do takich artystów jak Bon Iver, James Blake czy Ben Howard.
"Over the Woods" to mieszanka electro, pop i indie, która stanowi również odejście od pierwszych klasycznych inspiracji muzyka. Taki zwrot to nie tylko komercyjne posunięcie, ale obranie ścieżki, w której artysta szczerze i w pełni jest w stanie dać upust temu, co mu w duszy na chwilę obecną najgłośniej gra. Tę autentyczność i świadomość w muzycznych eksperymentach słychać było w każdym odegranym tego wieczoru utworze.
Występ MaJLo można zaliczyć do wydarzeń kameralnych, ale koncert Braids owiany był jeszcze większą aurą tajemniczości i intymności. Przez większość czasu panował półmrok, a muzycy byli ledwo widoczni, co raczej nie ułatwiało pracy fotografom, za to stworzyło klimat, który pozwolił słuchaczom na uważniejsze skupienie się na treści utworów i głębsze doznania emocjonalne. Mroczna oprawa czasem tylko przerywana była przez silniejsze wiązki światła, akcentujące mocniejsze fragmenty piosenek.
Można zachwycać się wieloma aspektami twórczości Braids, ale to, co najsilniej wysuwa się na pierwszy plan to głos i osobowość sceniczna Raphaelle Standell-Preston oraz dogłębnie szczere, intymne i niebanalne teksty piosenek. Wokalistka porusza wiele problemów, które często są albo pomijane, albo bardzo mocno spłaszczane i upraszczane. O feminizmie mówi się bardzo dużo, a jednocześnie wielu niesłusznie wydaje się, że zagadnienie to zostało do cna wyczerpane, innym kojarzy się wręcz negatywnie. Niewiele jest wokalistek, które potrafią tak oryginalnie dać upust swoim uczuciom, przedstawić - wydawałoby się - oklepany temat z zupełnie innej strony czy zwrócić uwagę na istniejące wciąż nierówności w sposób równie nienachalny, odważny i piękny. Ostatnia płyta, "Deep in the Iris", porusza zagadnienie rozstań i emocji, jakie towarzyszą tuż po nich, choć na koncercie pojawiły się również utwory mówiące o akceptacji własnego ciała, wartości kobiecej przyjaźni, jak i relacji międzyludzkich w XXI wieku, zmienionych (i czasem wypaczonych) przez rozwój technologii i social media.
Wszystko, co Braids chcą przekazać słuchaczom, jest tym bardziej przystępne dzięki przemyślanej oprawie muzycznej, głosowej i wizualnej. Delikatne, raczej proste, choć niebanalne melodie, przyjemnie wibrujący głos Raphaelle (na żywo brzmiący jeszcze pełniej i piękniej) i jej niewymuszony luz na scenie oraz niesamowita charyzma muzyków pozwalają na pełniejszy odbiór całej gamy emocji wypływających z twórczości kanadyjskiej formacji. Nie brak też w tym po prostu zdrowej równowagi - po skłaniającym do refleksji utworze Raphaelle potrafiła zażartować i pozwolić cięższej atmosferze opaść, a spokojne dźwięki przełamane były często mocno kontrastującą i silną perkusją nadającą piosence bardziej drapieżnego charakteru. Perkusista Austin Tufts wysuwał się nierzadko na pierwszy plan, ściągając na siebie całą uwagę słuchaczy i gwałtownie odwracając kierunek, w którym na początku zdawał się rozwijać utwór. Taylor Smith, odpowiedzialny za elektroniczne partie muzyczne, wydawał się pozostawać nieco w cieniu dwójki artystów, choć to na nim spoczywała ważna rola stworzenia zgrabnych przejść, odpowiedniego tła i utrzymania napięcia w chwilach, gdy głos i perkusja na chwilę cichły.
Jedyny mankament? Stosunkowo krótki koncert. Po wykonaniu około dziesięciu utworów zespół nie dał publice nawet szans na wynegocjowanie bisu i tym samym występ, choć niesamowity, pozostawił uczucie głębokiego niedosytu.