O otwierającym festiwal recitalu duetu fortepianowego Vijay Iyer/Craig Taborn pisałem osobno, ale warto powiedzieć, że przez wszystkie kolejne dni ten koncert powracał w rozmowach pomiędzy fanami, a wspominanie go z pewnością skróci oczekiwanie na koncert sekstetu Iyera zapowiedziany na zasadniczą, czyli jesienną część festiwalu. Po Iyerze i Tabornie był dwudniowy czas na oddech i akcja w klubie Żak została wznowiona w sposób zmasowany od środy aż do następnej niedzieli.
W środę można się było przekonać, jak wielobarwny potrafi być polski jazz. Z jednej strony mieliśmy wspólny koncert kontrabasisty Piotra Lemańczyka i akordeonisty Cezarego Paciorka, sposób na ciekawe granie w obrębie mainstreamu. Niecodzienny skład instrumentalny był sam w sobie wartością i atrakcją, a techniczna sprawność obu muzyków nadawała temu koncertowi nieco profesorski, ale w dobrym znaczeniu tego określenia, charakter. Lotto, które zagrało w drugiej połowie wieczoru, było krańcowo inną bajką. Od strony instrumentarium zespół gitarzysty basowego Mike'a Majkowskiego, gitarzysty Łukasza Rychlickiego i perkusisty Pawła Szpury to typowo rockowe power trio, ale w realizacji to obsesyjnie transowa improwizowana muzyka elektryczna. Można było wyczuć związki tego grania z free jazzem, ale znacznie więcej miało ono wspólnego z noise-rockiem, space-rockiem, a nawet z techno. Tym, co łączyło oba koncerty była warsztatowa perfekcja muzyków.
Czwartek rozpoczął jedyny problematyczny koncert tej edycji, mianowicie młody polski duet Diomede. Grzegorz Tarwid jest bardzo utalentowanym pianistą, ale ma kolegę, saksofonistę altowego i sopranowego Tomasza Markanicza, któremu jeszcze daleko do mistrzostwa w jazzowym rzemiośle. Muzyka przypominała co gorsze, dawne płyty ze stajni ECM, na domiar złego saksofonista wypełniał czas pomiędzy utworami czymś w rodzaju domorosłego stand-upu. Była to prawdziwa męka, ale na szczęście wieczór był dwuczęściowy i w drugim secie wystąpiło trio RGG z gościnnym udziałem angielskiego saksofonisty (oczywiście grającego na alcie i sopranie!). Watts (urodzony w 1939 roku) jest jednym z pionierów awangardowej muzyki improwizowanej na Wyspach, współzałożycielem The Spontanious Music Ensemble uważanego za pierwszy znaczący zespół brytyjskiego free-impro. Anglik nie dość, że jest chodzącą encyklopedią awangardowego grania, wciąż jest w zdumiewająco dobrej formie, a z wymiataczami z RGG rozumiał się doskonale. Wieczór miał więc swoją ciemniejszą i w pełni jasną stronę.
Piątek był dniem mocno oczekiwanym przez wielu fanów, ponieważ nowe programy grały dwa bardzo szybko rozwijające się zespoły występujące na Jazz Jantar już po raz któryś. Trio Pokusa powróciło do Gdańska z zupełnie świeżym krążkiem "Einz" pokazującym w pełni kompozytorskie talenty i ambicje saksofonisty Natana Kryszka, który w coraz większym stopniu pełni w zespole rolę solisty. Czy demokracja w Pokusie została zawieszona, czy skończyła się bezpowrotnie, trudno powiedzieć, ale w demokratycznej wersji ten zespół trafiał do mnie bardziej, choć trudno też powiedzieć, że trio schodzi na manowce. Trzeba im się bacznie przyglądać w najbliższej przyszłości. W drugim zespole wieczoru, czyli Maciej Obara Quartet, połowę stanowią Polacy (Obara na alcie, Dominik Wania na fortepianie), a drugą połowę Norwegowie - Ole Morten Vågan na kontrabasie i Gard Nilssen na perkusji, i te składniki tworzą znakomitą całość. Wielu słuchaczy przyszło z bardzo wysokimi oczekiwaniami podsyconymi przez debiut kwartetu dla wspomnianego wyżej ECM, "Unloved", a wersje koncertowe tego materiału okazały się jeszcze ciekawsze i głębsze od studyjnych. Polsko-skandynawskie zespoły miały swoje wielkie dni w latach 60. i 70., Obara w sposób wybitny nawiązuje do tej tradycji.
I sobota, dzień przedostatni. Pierwszy występ był triumfalną wizytówką trójmiejskiego młodego jazzu. Emil Miszk & The Sonic Syndicate to oktet prowadzony przez trębacza znanego między innymi z Algorhythmu, właściwie Algorythm w wersji rozszerzonej. Momentami brzmiało to porywająco, a w dużym stopniu odkryciem wieczoru można obwołać gitarzystę Michała Zienkowskiego, który potrafi połączyć rockowy wykop z jazzowym frazowaniem. Starsi gitarzyści z trójmiejskiego środowiska już teraz mają poważną konkurencję w jego osobie. Drugi koncert soboty był zarazem drugim pojawieniem się RGG podczas tej edycji, bowiem Anna Gadt Quartet to RGG wzmocnione przez wokalistkę. Jeśli porównać jej poprzedni występ na Jazz Jantar, Gadt poczyna sobie coraz pewniej i coraz odważniej. Kto oczekiwał tradycyjnej wokalistyki jazzowej i śpiewania standardów, mógł się rozczarować, ale poszukiwacze oryginalnych brzmień i niezwykłych klimatów byli usatysfakcjonowani. A RGG jak zwykle było na swoim miejscu.
W finałowy dzień dwie części wieczoru ponownie były kontrastowe. W pierwszym secie trójmiejska wokalistka Joanna Knitter zaprezentowała program przygotowany przez siebie na 120. rocznicę urodzin George'a Gershwina. Zadanie było bardzo trudne, gdyż w repertuarze znalazła się spora część kompozytorskiego "Best of..." Gershwina, ale Joanna wywiązała się z niego na medal. Bardzo mocny akcent był na samo zakończenie festiwalu. Amerykański alcista Logan Richardson w kwartecie z gitarzystą Igorem Osypovem, gitarzystą basowym DeAndre Manningiem i bębniarzem Ryanem Lee zagrali kompozycje z najnowszej, dostępnej na rynku dopiero za parę tygodni płyty "Blues People". Totalnie jazzowy i soulowy saksofon Logana wtopiony w stadionową wręcz ścianę dźwięku tworzoną przez pozostałych trzech muzyków, to była nowa, ekscytująca jakość. Dobrze by było, żeby Richardson dołączył do grupy amerykańskich jazzmanów przyjeżdżających do Gdańska z każdą nową produkcją.
Tak się zakończyła ta pełna przeróżnych wrażeń jazzowa kampania wiosenna. Można powiedzieć, że była to edycja altowa dzięki Wattsowi, Obarze i Richardsonowi oraz głosowi Gadt.
fot. Paweł Wyszomirski/testigo.pl