Niecierpliwi nowego projektu słuchacze musieli jednak swoje odczekać, bo dopiero po około godzinnym opóźnieniu na klubową scenę wyszła grupa "Baden Baden. Wizje i dźwięki wolno idącej przez miasto Lałry Palmer". Nazwa jak najbardziej trafnie dobrana, bo twórczość i skład Baden Baden są co najmniej tak zagadkowe, jak sama historia wspomnianej postaci z kultowego już "Twin Peaks". Na grupę składają się muzycy znani z kilku trójmiejskich kapel, po raz kolejny dowodząc swojej gotowości na podejmowanie się różnorodnych projektów.
Po dość długim oczekiwaniu na rozpoczęcie koncertu, Baden Baden rozpoczęło od uspokojenia publiki. Pierwsze dźwięki, kojarzące się raczej z sennym rozgrzewaniem się muzyków, nabierały jednak z czasem na sile i szybkości, przekształcając się w eksperymentalne, długie sekwencje. Muzycy naprzemiennie rozgrzewali słuchaczy psychodeliczno-rockowymi dźwiękami, hipnotyzowali orientalnym brzmieniem sitaru, po czym znów mącili pozorny muzyczny spokój dynamiczną perkusją. Motywy zachodnie i wschodnie świetnie ze sobą współgrały na tle stonowanej oprawy elektronicznej. Baden Baden nie pozwalało słuchaczom dać się złapać i zauroczyć jednej stylistyce, zgrabnie żonglowali inspiracjami, wysuwając w swoim czasie każdy z instrumentów na pierwszy plan, dzięki czemu uniknęli zmęczenia odbiorców jedną formułą.
Na szczęście dla publiki, przerwa między występami dwóch zespołów trwała znacznie krócej niż oczekiwanie na rozpoczęcie koncertu. Wojtek Kotwicki zapowiedział krótko zespół, obiecując unikania mówionych przerw i poświęcenie wieczoru w całości na granie. Słowa dotrzymali, i bez zbędnych przerw wygrali długi set, na prośbę słuchaczy kończąc go bisem.
Eksperymenty na płycie "Zawsze jest za krótko" dotyczą nie tylko eksploracji nowych gatunków muzycznych (piosenkowa forma zarzucona została na rzecz niewyczerpalnych inspiracji z muzyki elektronicznej), ale także świeżego podejścia do rejestrowania utworów (spontaniczne sesje nagraniowe) i wplecenia różnorodnych instrumentów (między innymi kalimba czy wiolonczela). W inny sposób został też potraktowany wokal - jeśli już uprzemy się, żeby doszukać się jakichś słów w wyśpiewywanych partiach, to na pewno nie będzie to żaden ze znanych nam języków. Wojtek Kotwicki świetnie manipulował głosem, skupiając się przede wszystkim na brzmieniu i atmosferze, jaką wprowadzał do danego utworu. Enigmatyczne, nienazywalne dźwięki przywodziły na myśl szamańskie ceremonie, które konsekwentnie przełamywane były elektronicznymi akcentami. I choć to właśnie były motywy przewodnie występu 3moonboys, to muzycy starali się nie tonąć w jednym gatunku, potrafili zmienić na chwilę kurs, by zagrać bardziej akustycznie, rozgrzać ostrzejszymi dźwiękami gitary czy rozluźnić atmosferę elektronicznym brzmieniem nostalgicznie nawiązującym do poprzednich dekad w historii muzyki.
Nie jestem w stanie określić ilu ludzi spośród publiki celowo wybrało się na koncert 3moonboys, mając w pamięci ich poprzednie muzyczne dokonania, a dla ilu spośród przybyłych było to pierwsze spotkanie z formacją. Biorąc pod uwagę odważne odejście zespołu od dawnych inspiracji, jak i trzymający w napięciu, hipnotyzujący występ, obie grupy odbiorców mogły się poczuć zaskoczone. W pozytywnym tego słowa znaczeniu.