Snorri Helgason po kilku latach przerwy, wrócił do Polski z serią koncertów. Odwiedził także stolicę i wystąpił w klubie CH25. Ostatnimi czasy songwriterzy z Islandii coraz częściej goszczą nad Wisłą, ta muzyka wydaje się być popularna i zyskuje coraz większą liczbę fanów. Choć często to nadal koncerty w małych klubach z publicznością nie liczącą więcej niż pięćdziesiąt osób, to zachowują urok i przyciągają swoją intymnością. Taki też był koncert Snorriego.
Helgason to świetny instrumentalista, perfekcyjny gitarzysta, który odwołuje się często do amerykańskiego folkloru, wykorzystując harmonijkę ustną. Wszystko jest jednak osadzone w islandzkich realiach, a sam muzyk chętnie śpiewa również w ojczystym języku. Ci, którzy słyszeli Islandczyka na żywo po raz pierwszy, a z pewnością było takich wielu, nie mogli narzekać na nudę.
Koncert otworzył Bobby the Unicorn, czyli solowy projekt Darka Dąbrowskiego. Towarzyszyła mu bardzo prosta sceneria - tylko on, gitara i krzesło, a odgrywał kawałki głównie z ostatniej płyty zatytułowanej "Syreni Śpiew". Już od samego wejścia do sali dało się odczuć, że jest to idealne miejsce na tego rodzaju solowe koncerty. Poduszki rozrzucone na podłodze, kilka stolików i krzeseł oraz przygaszone światło nadawały miejscu klimat. Sprawiały, że można było poczuć się bezpiecznie i wyciszyć się. Jedynym światłem było to zawieszone nad sceną i wymierzone w muzyka trzymającego gitarę. Zdarzyło mi się już raz widzieć Bobby The Unicorn, ale nie w jednoosobowym składzie, dlatego ciekawiło mnie, jak zabrzmią kawałki, które słyszałam wcześniej, odgrywane z pełnym bandem. Różnica jest znaczna, ale klimat taki sam. Darek świetnie operował głosem, zabawiał publiczność, a nawet nakłonił ją do wspólnego odśpiewania piosenki "Niemiłość".
Chwila przerwy i na scenie pojawił się Snorri, który zaczął swój występ od piosenki śpiewanej niemalże a cappella, ale już operując samym głosem, potrafił wzbudzić podziw i pokazać, na co go stać. Muzyka Snorri'ego Helgason'a jest głęboka i intrygująca. Posiada uniwersalny charakter, a jednocześnie stawia na eksplorację jego osobistych zmagań i emocji. Wszyscy zgromadzeni byli zatopieni w dźwiękach wydobywających się z gitary Helgason'a, potrafił zahipnotyzować publiczność i sprawić, że zapominało się o troskach dnia codziennego. Nagle liczyło się tylko to, co płynęło ze sceny; to, co intymne, spokojne. Można było znaleźć chwilę na refleksję, wyłączyć się. Z letargu momentami budziły jedynie krótkie opowieści serwowane przez muzyka.
Można było też usłyszeć piosenki śpiewane po islandzku, a jest to bardzo melodyjny język, którego słuchało się przyjemnie. Szkoda, że nic z tego nie rozumiałam, ale tu od czasu do czasu z pomocą przychodził Snorri. Koncert podobał się publiczności do tego stopnia, że nie chciała wypuścić go bez bisu. Islandczyk zagrał jeszcze kilka piosenek, po których ostatecznie zszedł ze sceny. Później jeszcze przez chwilę trwały rozmowy, pochwały i zachwyty, po czym można było wrócić do domu i cieszyć się z tak miło przeżytego wieczoru.
fot. Magdalena Jagintowicz (rudymokiem.blogspot.is)