Jeżeli ktoś przeżył trasy koncertowe w ekipie Hendrixa, początki punk rocka, a na starość przerzuca się z whiskey na wódę w ramach przystopowania, to istnieje duże prawdopodobieństwo, że jest wybrykiem natury. Niespodziewanie Lemmy okazał się jednak śmiertelnikiem, a chwilę po nim okazali się nimi także David Bowie, Glenn Frey (wokalista Eagles), Paul Kantner (gitarzysta Jefferson Airplane), Phife Dawg (współtwórca A Tribe Called Quest) i Keith Emerson (z Emerson, Lake & Palmer). Tak będzie już każdego miesiąca, bo właśnie rozpoczęło się wielkie wymieranie popkultury.
25 czerwca 2009, wieczorem w klubie Ucho w Gdyni ma wystąpić japoński zespół Ra:IN, którego prawdopodobnie nie znałby nikt, gdyby nie gitarzysta Pata oraz klawiszowiec D.I.E. - dawni współpracownicy Hideto Matsumoto vel hide, ikony japońskiego rocka. Przybliżę, co oznacza bycie ikoną rocka w Japonii i przedwczesne opuszczenie tej planety - pięćdziesiąt tysięcy uczestników pogrzebu, trzy samobójstwa, prawie sześćdziesiąt osób hospitalizowanych, około dwustu wymagających pierwszej pomocy, a do tego własne muzeum wybudowane dzięki wsparciu premiera Japonii, które przez pięć lat przyciągnęło jakieś czterysta tysięcy zwiedzających.
W Polsce nikt o tych wydarzeniach nie słyszał, aż do momentu, gdy czasopismo Kawaii zaczęło przybliżać fanom mangi i anime, czym jest Visual Kei. W tamtych czasach do połączenia się z internetem konieczny był telefon stacjonarny, a dziesięć minut w sieci kosztowało tyle, co półroczna prenumerata, więc siłą rzeczy głównym źródłem wiedzy o japońskiej muzyce stała się skromna rubryczka oraz fantazje, jak mogłoby to brzmieć (tak, YouTube jeszcze nie istniał). Śmierć symbolu tego, co dla pierwszej fali rodzimych fanów J-Rocka (a więc i dla mnie) było z początku jedynie twórczością konceptualną, silnie oddziaływała nawet kilka lat później, nawet tysiące kilometrów dalej, nawet pomimo tego, że hide poznałem już jako nieboszczyka.
25 czerwca 2009 roku od samego rana chłonąłem to, co po hide zostało żywe w jego towarzyszach, traktując jak trofeum metalową puszkę pełną obrzydliwych "przysmaków", którą dostałem od managerki Ra:IN (w zamian otrzymała paskudnego, trącącego cepelią aniołka z drewna). Właśnie wtedy, gdy spływał na mnie żałobny nastrój, Michael Jackson musiał wszystko zrujnować i swoją śmiercią przygnębić każdego, kto wychowywał się na przełomie lat 80. i 90. Właściciel Ucha przypomniał sobie wówczas o ogromnym Jacksonie z tektury, którego wykonał/a znajomy/a student/ka z ASP, więc pojechaliśmy do jego/jej babci odebrać to dzieło i zgarbieni pod potężną płytą dowieźliśmy je osobowym samochodem do Cyganerii, gdzie techniką, na jaką pozwala wyłącznie znajomość polskiej szkoły kombinatorstwa, praca została zainstalowania w jednym z okien. Były zdjęcia, były wspominania, było powszechne przyznawanie się do tego, że każdy z nas kiedyś próbował wykonać moonwalk.
Postacie tego kalibru raz na jakiś czas wracały do domu, pozostawiając fanów, których emocjonalne reakcje często bywały niezrozumiałe dla otoczenia. Po co płakać po jakimś starszym panu z Anglii, który przy swoim trybie życia i tak szczęśliwie dociągnął do sześćdziesięciu dziewięciu lat? Mogą to zrozumieć tylko ci, którzy bezgranicznie kochają muzykę, a zakładam, że każdy, kto dotarł do tego akapitu współdzieli ze mną tę miłość i nie ma konieczności przekonywania przekonanych. Podobne sytuacje zdarzały się jednak rzadko. Powoli rozpływały się w koncertowych hołdach oraz okazjonalnych nagraniach i zazwyczaj wiązały się z nieszczęśliwymi wypadkami, teoriami spiskowymi, a także z jakąś podejrzaną postacią w tle, na której barki można było zrzucić odpowiedzialność za zesztywnienie idola, co działało na zasadzie spowiedzi i pozwalało zaznać spokoju.
Ostatnie miesiące wszystko zmieniły - wystarczy przejrzeć spis zmarłych na Wikipedii, żeby przekonać się, że nie tylko jest ich drastycznie więcej, ale także, że są to nazwiska, którym można przypisywać autorstwo całościowego kształtu współczesnej muzyki. Dwa najbardziej oczywiste przykłady to Lemmy Kilmister oraz David Bowie, który był inspiracją chociażby dla hide (w tekście utwory "What's Up Mr. Jones?" padają słowa: "Well this is ground control and we have got your soul, meet the man who sold out to the world"). Pierwszy przez całe życie nagrywał dokładnie ten sam, potężny i bezkompromisowy album; drugi eksperymentował z brzmieniem na dotąd niespotykaną skalę. Ich odejście w trakcie zaledwie kilku dni musiało pozostawić wyrwę, jakiej nikt nigdy nie będzie w stanie załatać, a wszystko - szczególnie biologia - wskazuje na to, że każdy kolejny miesiąc będzie coraz to obfitszymi żniwami tego, co zdawało się nie mieć prawa dotykać zahartowanych chemią i setkami koncertów herosów.
Podobno po śmierci Lemmy'ego i Bowiego, a także za sprawą niemalże paraliżujących kłopotów zdrowotnych muzyków AC/DC, Ozzy Osbourne zapadł w depresyjną niemoc. Sam wyraźnie już niedomaga na scenie, a kiedy nieznacznie starsi koledzy po fachu zaczynają padać, to obawa o własną przyszłość nie jest jedynie paranoją. W nieco innym tonie, choć z wyraźnie podobnymi przemyśleniami, przemawia Iggy Pop, który zarówno albumem, jak i koncertami ewidentnie żegna się ze słuchaczami. Nikt już nie ma złudzeń - rockmana da się zabić nie tylko przedawkowaniem czy samobójstwem, można to zrobić za pomocą starości (czyli zazwyczaj nowotworu - dzisiaj już mało kto umiera po prostu z powodu podeszłego wieku). Ta szokująca wiadomość niby jest oczywista, ale z drugiej strony wielu wierzyło, że skoro krwiobieg Lemmy'ego stanowi domniemane źródło nowych pierwiastków, to zwykłe, ludzkie słabości nie mogą być mu straszne.
Bohaterowie lat 60. i 70. powoli znikają, zostawiając bliskim oraz wytwórniom ogromne spadki wynikające z gwałtownych wzrostów sprzedaży albumów czy plików. Za dekadę przyjdzie pora na twarze synth-popu, później na tych, którzy przetrwali grunge, a dalej... W pewnym sensie czeka nas dobra wiadomość. Nie napiszę tego z cała pewnością, ale sądzę, że po Marilyn Manson nie było wyrazistych, kontrowersyjnych, interesujących postaci masowo inspirujących kolejne pokolenia. Kiedy pożegnamy symbole muzyki z początku stulecia, nie będzie już żadnych nazwisk. Będzie wokalista tej czy innej kapeli, jakiś gitarzysta, autor jakiegoś przeboju, ludzie bez nazwisk lub z nazwiskami pokroju Kanye West. To nie jest nawet ich wina, być może wcale nie brak im charyzmy, ale przyszło im tworzyć w czasach, w których nie ma to najmniejszego znaczenia, a muzyk bardziej niż kiedykolwiek dotąd musi być produktem. Może się buntować, może drzeć święte księgi na scenie i palić flagi, może mieć dowolna opinię na dowolny temat, byleby się sprzedawał.
Popkultura będzie konać jeszcze przez kilka dekad, co stopniowo przestanie robić większe wrażenie. Nie sądzę, żeby masowa żałoba mogła dotyczyć gwiazdek lat 90. pokroju DJa Bobo, a już na pewno ominie aktualnych królów i królowe jednego przeboju. Emocje zacznie się więc hodować, będą sztucznie pompowane przez duże wytwórnie, które za potężne wpływy z rozdmuchanej śmierci jednego ze swoich lichych produktów stworzą kilka kolejnych. Dobra wiadomość jest natomiast taka, że po popkulturze jako ogólnym zjawisku nie trzeba wcale płakać. Już dawno przestała utrwalać wartościowe trendy, więc zróbmy jej huczne pożegnanie i wróćmy do sieci sprawdzić, co też Stephen O'Malley czy inny Daniel O'Sullivan znowu wymyślili.
grafika Edyta Krzyżanowska