Jeszcze to. O, tamto polecają. Tego nie słyszałem. Pomiń. Pomiń. Nuda. Klik. Klik.
Jak często to czujesz? Kiedy ostatnio wysłuchałeś całej płyty od początku do końca? W domu, na w miarę porządnym sprzęcie, a nie z trzeszczącego głośniczka w laptopie? Cóż, nie ma się co oszukiwać. Żyjemy w czasach "kultury nadmiaru". Nadmiar pojawia się w wielu dziedzinach kultury i życia społecznego, ale ja, z racji przyjaznych łamów Soundrive.pl, poświęcę uwagę muzyce.
Czym w ogóle jest "kultura nadmiaru"? Według socjologa, profesora Tomasza Szlendaka jest to: Przesyt, przeładowanie - mediów jest zbyt dużo i artystów za dużo, za dużo sztuki i za dużo dzieł. W konsekwencji potencjalnych doznań jest zbyt wiele. Ponieważ niemal każdy - amator czy profesjonalista, młodszy czy starszy, odkrywczy czy odtwórczy - znajduje dziś w różnych sieciach miejsce do prezentacji - wszystkiego pojawia cię coraz więcej i więcej. A skoro wszystkiego pełno, to coraz trudniej cokolwiek wybrać. Powodem tego "przeładowania" jest przede wszystkim upowszechnienie internetu i zmiana modelu dystrybucji muzyki, ale także zanik poważnej krytyki (nie da się bowiem opanować i porządnie zrecenzować wciąż wzbierającej i zalewającej fali muzyki), ale też szereg innych, pomniejszych przyczyn. Nie można oczywiście dyskutować o "nadmiarze", bez wzmianki o symbolicznym dla niego przykładzie, jakim są serwisy streamingowe. W tym momencie wyobrażam sobie facepalmy i wymowne stukanie się w czoło - i co kolego, masz dostęp do prawie nieograniczonego zbioru muzyki z całego świata i jeszcze narzekasz? Nie chcesz, to nie słuchaj. Twój wybór.
Hola, hola. Na pewno nasz wybór? Do tego jeszcze wrócimy…
Nie jest oczywiście tak, że nie widzę żadnych pozytywów, ale dla jasności tezy nie będę się po prostu na nich koncentrował. Oczywiście cenię dostęp do zasobów, szybkość z jaką to następuje i niższą cenę dostępu z braku potrzeby utrzymywania przez dystrybutora powierzchni magazynowej na kartony z nierozpakowanymi płytami grime’owego zespołu z Estonii. Postaram się jednak udowodnić, że rzeczywistość nie jest taka czarno-biała, aby nie wypaść na ramola, który z kocem na kolanach wspomina "stare czasy" i z sentymentem w oku przewija kasetę na ołówku. Na szczęście nie jestem osamotniony w poglądzie o ciemnej stronie nadmiaru. Inni, mądrzejsi zwracali już uwagę na nadmiar w innych dziedzinach, odwołując się do fundamentalnego pytania o sens życia. Mówi Wam coś "miętowy opłatek"?
Problem w tym, że wszystkiego jest dużo, ale czy to wszystko nie jest w zasadzie tym samym? Te same treści, w lekko zmodyfikowanej formie i pod nową gatunkową nazwą słuchamy na jedynym "nowym" elemencie tej układanki, a więc zmieniającym się nośniku. Czy żyjąc w kulturze ciągłych powrotów, każdego z nas nie spotkała sytuacja, że pod warstwą remiksów nie jesteśmy się już w stanie dokopać do oryginału? Co więcej - czy przypadkiem nie straciliśmy kontroli nad wyborem, czego w ogóle słuchamy? Nie jesteśmy w stanie ogarnąć napływających zewsząd informacji i poddajemy się regułom "porządkowania". Skwapliwie korzystamy z podpowiedzi, opcji "odkrywaj", playlist i tym podobnych. Właśnie - kiedyś korzystaliśmy z recenzji, pisanych przez żywego człowieka, z - przyjmijmy - dużą wiedzą muzyczną i dobrym gustem, który nie rekomendował nam płyty dlatego, że znał nasze upodobania, a po prostu obiektywnie uważał ją za świetną. Musimy sobie uświadomić, że dzisiaj robi to za nas automat, sprytny algorytm, któremu sami przekazujemy, czego słuchamy. Czy można czuć się komfortowo, gdy nasze gusta muzyczne kształtuje maszyna? To pytanie otwarte… Gorsze w tym wszystkim jest jednak to, że trudno mówić o muzycznym rozwoju, odkrywaniu tego, co rewolucyjne, niewygodne i przełamujące schematy. Przestajemy sięgać po to, co nieznane. Tkwimy w wygodnej bańce ulubionych gatunków, podobnych artystów i znanych określonych terytoriów muzycznych. Z drugiej strony trudno także oczekiwać po artyście, że będzie przekraczał granice, skoro ostatecznie wysłucha go tylko trójka studentów mieszkających w squacie pod jego pracownią. I to tylko dlatego, że ściany są cienkie, a im wyłączono internet.
A gdyby tak zacząć działać świadomie? Nie iść na łatwiznę? W poszukiwaniu straconego czasu nie wracać w kółko do starych - "kiedyś to się grało" - formacji i propozycji polecanych przez robota?
Bądźmy aktywni, słuchajmy tajemniczych audycji radiowych, czytajmy blogi i dobre serwisy muzyczne, przeglądajmy listę przebojów z Kongo i geograficznie bliższej Holandii (choć muzycznie jest tak samo daleka - ręka w górę, kto zna artystę z Holandii). Jeśli coś wyda się nam interesujące, odkrywcze, świeże to wykorzystajmy Spotify czy Tidala, ale na naszych warunkach - do cna wysysając ich nigdy niesłuchane archiwa. Postawmy się maszynie. Piszmy, dyskutujmy i opowiadajmy o swoich odkryciach w muzyce. Bądźmy jej roznosicielami. W całym tym przesycie dajmy szansę muzycznym rewolucjonistom, a muzykę traktujmy poważnie. Ona naprawdę nie zasługuje na 30 trzydziestosekundowe skipowanie. Warto stworzyć symbiozę z nadmiarem i jej streamingowymi mackami. Bo jak inaczej zachwycimy się ostatnią płytą siedemdziesięciodziewięcioletniej gwiazdy samby z Brazylii?