Obraz artykułu Lucyferiańskie święto z King Dude

Lucyferiańskie święto z King Dude

Ktoś kiedyś zapytał TJ Cowgilla, czy King Dude to połączenie Kinga Diamonda z Dudem, bohaterem filmu "The Big Lebowski". Muzyk roześmiał się i zaprzeczył, ale patrząc na jego eleganckie, mroczne, obojętne i rubaszne oblicze podczas koncertów, trudno nie odnieść wrażenia, że jest w tym trochę prawdy.

"Gdańsk to miasto portowe, ile macie tu narkotyków?" - pytał ze sceny Dude. "Dziesięć" - odpowiedziała August Johnson, koleżanka z zespołu. "Dziesięć narkotyków" - zachwycał się jeden z najlepszych wodzirejów, jakich scena w B90 widziała. Nie każdemu takie dialogi pomiędzy utworami uszłyby na sucho, ale Cowgill ma doświadczenie, charyzmę i pewność siebie, które sprawiły, że publiczność jadła mu z ręki. Zanim jednak nastąpiło "ukoronowanie" wieczoru, dostaliśmy country, bluesa, synthpop, post-punk i bóg... to znaczy Lucyfer raczy wiedzieć co jeszcze.

Zdjęcie z koncertu B90. Kind Dude. Członkowie zespołu. Zbliżenie.

Debiutancki album Them Pulp Criminals nosi tytuł "Lucifer is Love", co siłą rzeczy musiało sprawić, że King Dude spojrzał na ekipę ze Śląska przychylniejszym okiem. Nawet podczas niedzielnego koncertu Cowgill wyjaśniał, że szatan i Lucyfer nie są jednym i tym samym, a dla niego to właśnie druga z tych postaci jest najbardziej fascynująca. Them Pulp Criminals wkupili się i nie ma wątpliwości, że zagrali przed kimś, kto na ich twórczość miał ogromny wpływ. Różnica jest natomiast taka, że Dude okazjonalnie skręca w punk rockowe rewiry, oni w blues czy nawet country. Krążek jest świetny, na żywo... było sporo zmian. Przede wszystkim z duetu zrobił się kwartet (to akurat na korzyść), a głos Tymoteusza Jędrzejczyka nie zawsze oddawał to, czym potrafiły porwać utwory pokroju "The 130" albo "Love in a Void". Górne rejestry okazały się nieosiągalne, ale za to w "(Don't Bury Me In) Sacred Ground" ochrypnięty, przepity wokal (mam na myśli brzmienie, zwyczajów nie znam) od pierwszych wersów wciągał w świat czarnego, wręcz wisielczego humoru. Bardzo dobrze zabrzmiał także cover z repertuaru The Doors - "My Eyes Have Seen You" i choć momentami za dużo było monotonii w tym występie, a nawijka pomiędzy utworami nie kleiła się, to warto było stawić się w klubie punktualnie i sprawdzić sceniczną inkarnację Them Pulp Criminals.

Zdjęcie z koncertu B90. Kind Dude. Gitarzysta i wokalista.

Po przerwie znaleźliśmy się na planie polskiego teledysku z lat 80., gdzie dominowały statyczne światła, dym i niewielki rekwizyt, w tym przypadku papierowy parasol w orientalnym stylu. Oczywiście nie mogło zabraknąć ostrego makijażu oraz wyrazistego bitu przypominającego czasy dyskietek i VHSów. W sentymentalną podróż udaliśmy się za sprawą kalifornijskiego duetu Drab Majesty, który - jak domniemam - założony został przez Billa i Teda, bohaterów komedii w stylu "tak zła, że aż dobra". Dla tych, którzy nie znają klasyki kina niewymagającego - Keanu Reeves i ten drugi przenoszą się w przyszłość, gdzie dowiadują się, że ich muzyka stworzy podwaliny pod nowe, utopijne społeczeństwo. Z taką presją trudno tworzyć, więc ostatecznie popadają w melancholię, zmieniają nazwę na Drab Majesty i przenoszą się do roku 2017. Może jest w tym sporo powtarzalności, może brakuje świeżego pomysłu, ale mógłbym słuchać tej mieszanki The Cure i Tears For Fears na okrągło. Deb Demure, autor projektu, powrócił jeszcze na scenę w ostatnich minutach koncertu, aby odegrać "Who Taught You How to Love" w duecie z Cowgillem, prywatnie przyjacielem

Zdjęcie z koncertu B90. Kind Dude. Gitarzysta przy mikrofonie z uniesioną ręką.

Wiadomo już, o co chodziło Służbie Bezpieczeństwa, kiedy w latach 80. wyróżniła subkulturę "lucyferiańską" w raportach z festiwalu w Jarocinie. Na rozwiązanie zagadki trzeba było czekać wiele lat, ale wreszcie jest, a uosabia ją zespół z odległego Seattle. King Dude zaczął tak, jak zaczyna się jego ostatni album - od utworu "Holy Christos" - i już do samego końca trzymał się niemal wyłącznie materiału z "Sex" oraz z wcześniejszego "Songs Of Flesh & Blood - In The Key Of Light". Nikt nie powinien czuć się urażony z tego powodu, to definitywnie najlepsze wydawnictwa amerykańskiego "homme fatale". Jednym z najlepszych momentów gdańskiego koncertu było z kolei drugie w kolejności "I Wanna Die at 69", gdzie szorstki, charakterystyczny głos Cowgilla ujawnił się w pewnej krasie. W studiu niczego nie dodano, on naprawdę brzmi jakby zamiast śliny toczył whiskey. Zresztą to nie metafora, bursztynowy płyn przelewał się przez cały występ, a pod koniec lider grupy bez ogródek przyznał, że jest już pijany. Brak szacunku dla publiki? Amatorstwo? Nic podobnego, w końcu albumy też brzmią, jakby powstawały pod wpływem substancji relaksacyjnych.

Lucyfer, whiskey, narkotyki, ponura muzyka dotykająca tematów śmierci, miłości i religii - wasze matki nie chciałyby, żebyście chodzili na takie koncerty.

Lucyfer, whiskey, narkotyki, ponura muzyka dotykająca tematów śmierci, miłości i religii - wasze matki nie chciałyby, żebyście chodzili na takie koncerty, ale cała ta otoczka to specyficzny teatr, który ani nie jest śmiertelnie poważny, ani nie próbuje przemycać jakichkolwiek ideologii. Jego funkcja sprowadza się przede wszystkim do budowania nastroju, w którym King Dude może uwydatnić swoją największą zaletę - zdolność do przekazywanie silnych emocji tak, jakby były naszymi własnymi. Nie da się obojętnie słuchać tego rozpaczliwego zawodzenia albo tego szaleńczego zdzierania gardła.

 

Cowgill obiecał, że wróci do Gdańska, a ja trzymam go za słowo, bo był to jeden z lepszych koncertów, jakie ostatnio widziałem.

 

fot. Victoria Argent


Strona korzysta z plików cookies w celu zapewnienia realizacji usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce...

NEWSLETTER FACEBOOK INSTAGRAM

© 2010-2024 Soundrive

NEWSLETTER

Najlepsze artykuły o muzyce