Obraz artykułu Wojownicy black metalu

Wojownicy black metalu

Nigdy nie robiły na mnie wrażenia opowieści Cannibal Corpse żywcem (bardziej pasowałby antonim) wyjęte z horrorów gore, nie wciągał mnie także świat fantasy Ronniego Jamesa Dio. Mam do nich bardzo dużo sympatii, ale od zawsze rozróżniałem metal oraz Toma G. Warriora - lidera Hellhammer, Celtic Frost i wreszcie Triptykon, którego koncert w gdańskim B90 był znakomity jeszcze zanim się zaczął.

Zacznijmy od tego, co najgorsze, czyli od zespołu numer trzy - Secrets Of The Moon. Po bardzo solidnych występach dwóch polskich kapel, Niemcy zaprezentowali poziom tak bardzo odstający od reszty, że aż przykro się tego słuchało. Nie mam na myśli nawet tego, że wokalista sG często bardziej przypominał Jonathana Davisa z Korn niż black metalową, chtoniczną istotę. Jestem ostatnią osobą, która wytoczyłaby przeciwko jakiemukolwiek zespołowi standardowy zarzut o "nieprawdziwości", w końcu nie tak dawno zachwalałem ostatni album Black Anvil (TUTAJ), a oni także nie trzymają się kurczowo ujednoliconego przepisu na powszechnie akceptowalną kompozycję. Problemem Secrets Of The Moon jest ni mniej, ni więcej, tylko bardzo słaby materiał. Na przykład takie "Man Behind The Sun" - rockowy "drapak", który ciągnie się w nieskończoność, za to w pamięci nie pozostaje nawet na kilka sekund. Coraz większa popularność grupy nie jest zaskakująca, to bardzo przystępne granie, ale nawet Dimmu Borgir staje się przy nim znacznie ciekawszym wyzwaniem.

 

Polski black metal nie zawiódł. Jesteśmy w szczytowym momencie jego historii, a w dodatku wypracowany nad Wisłą styl ma wiele unikalnych cech. Można zastosować prostą klasyfikację z podziałem na "temperaturę" - Blaze of Perdition jest zdecydowanie bliżej skandynawskiego chłodu, z kolei w twórczości Mord'A'Stigmata pojawia się dodatkowy ciężar i swoisty groove charakterystyczny dla kapel z Grecji (zwłaszcza w rewelacyjnym "To Keep the Blood"). Nie można natomiast nie zauważyć, że góruje nad tym wspólny element - niespieszne tempo, aura tajemniczości, kontrolowana surowość, która nie jest brakiem umiejętności, lecz trzymaniem ich na wodzy. Obydwa zespoły (czy także obecnie najbardziej popularne w tym nurcie Furia i Mgła) wyraźnie różnią się od Christ Agony, nie wspominając nawet o Behemoth, choć do wszystkich coraz bardziej pojemna etykieta black metalu bez wątpienia pasuje. Mam wręcz poczucie, że wydarzyło się w Polsce coś, czego od lat nie można było zaobserwować - powstało brzmienie związane z konkretnym miejscem.

Zdjęcie. Blackmetalowy gitarzysta.

Kiedyś było to zupełnie normalne - grunge to Seattle, thrash to Bay Area, melodyjny death metal to Göteborg... ale później pojawił się internet, a muzyka zaczęła rozprzestrzeniać się na nieznaną dotąd skalę. Jeżeli w jakimś mieście pojawiał się nowy pomysł, następnego dnia takie samo brzmienie mogła osiągnąć kapela grająca w oddalonym o tysiące kilometrów garażu. Wydawać by się mogło, że lokalnych fenomenów już nie będzie, ale śląski black metal choć nie jest zjawiskiem nowym (większość zespołów ma już niemal dekadę stażu za sobą, ale dotąd były rozpoznawalne tylko w "środowisku"), ma predyspozycje do podboju świata.

 

Pamiętam legendy o szwajcarskim wokaliście z kanciastą twarzą, który podobno od szóstego roku życia wychowywał się sam, w otoczeniu dziesiątek płyt, był gnębiony przez rówieśników, a jego naturalnym środowiskiem była wiejska chatka z blisko setką kotów, które załatwiały swoje potrzeby fizjologiczne gdzie popadnie. Przez lata dorastałem w ich fekaliach, moczu, w towarzystwie karaluchów, pasożytów i larw, a gdy tylko wychodziłem z domu, byłem brutalnie bity - to już nie legenda, to dokładne słowa Toma G. Warriora, którego biografia (a jeszcze bardziej muzyka) wyjątkowo intensywnie pobudzały moją nastoletnią fantazję. Ogromną radością było więc dla mnie rozpoczęcie występu Triptykon od utworów "Procreation (Of The Wicked)" i "Dethroned Emperor", które pochodzą z debiutanckiego albumu Celtic Frost - "Morbid Tales".

 

Set złożony z dziesięciu utworów (czyli ponad siedemdziesiąt minut) został podzielony dokładnie na pół - pięć utworów najsłynniejszego projektu Warriora oraz pięć z repertuaru Triptykon. Szkoda, że zabrakło jakiegokolwiek odniesienia do albumu "Into The Pandemonium", który znacząco poszerzył horyzonty black metalu. Fani co jakiś czas domagali się przebojowego "Mexican Radio", ale jeżeli spojrzeć na koncert jak na spójny spektakl z początkiem, rozwinięciem i zakończeniem, a nie jak na koncert życzeń, to faktycznie trudno odnaleźć miejsce dla utworów z tamtego okresu (nie wspominając o znienawidzonym "Cold Lake", które często określane jest jako... blackened glam metal). Czego by jednak Tom z ekipą nie zagrali, to zawsze obecna jest jedna wspólna cecha - "ugh!". Powoli zmierzam ku treściom zrozumiałym tylko dla zapalczywych fanów Triptykon/Celtic Frost/Hellhammer, więc gwoli wyjaśnienia dla wszystkich pozostałych - "ugh!" to zapis charakterystycznego dźwięku, jaki Tom G. Warrior wprowadził do metalowego światka, a każde jego pojawienie się wywołuje podobne reakcje, co usłyszenie motywu przewodniego Darth Vadera w "Star Wars".

Zdjęcie. Tom Warrior z gitarą.

Zdaje się, że kluczem do ułożenia setlisty była przede wszystkim atmosfera. Każdy z dziesięciu wybranych utworów jest ponury, choć często w zupełnie inny sposób. Zamykające koncert "The Prolonging" to ciężki, powolny walec w niemal doom metalowym nastroju, z kolei uwielbiane przez fanów (przeze mnie także) "Aurorae" powinno trafić w gusta zwolenników Neurosis, a niemal wyszeptywany tekst sprawia, że Warrior brzmi jak metalowy Nick Cave. Nawet jeżeli ktoś tego rodzaju muzyki zupełnie nie trawi, to jest szansa, że akurat "Aurorae" zdoła go oczarować. W jeszcze innym tonie utrzymane są "Ain Elohim" czy "Tree Of Suffocating Souls", które atakują z imponującą szybkością i zadziornością. Po którymś z utworów Warrior rzucił: Jesteście wyjątkowo cichą publicznością i dopiero wówczas spostrzegłem, że stoję nieruchomy jak kamień. Znając tę perspektywę, doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że cisza pod sceną nie oznaczała jednak obojętności, lecz skupienie.

 

Czar nie prysł, Tom G. Warrior wciąż jest moim bohaterem, a zobaczenie go w tak dobrej formie było zaszczytem. Dlaczego takie koncerty się nie wyprzedają? O tym można by napisać jeszcze dłuższy tekst... Jakieś trzysta osób na sali to zdecydowanie mniej niż być powinno. Przecież w black metalu już niczego ponad Szwajcarskim Wojownikiem nie ma.

 

fot. Victoria Argent


Strona korzysta z plików cookies w celu zapewnienia realizacji usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce...

NEWSLETTER FACEBOOK INSTAGRAM

© 2010-2024 Soundrive

NEWSLETTER

Najlepsze artykuły o muzyce