Biorąc pod uwagę to, że Gdańsk był zawsze omijany na trasie planowanych przez Komety koncertów, można było liczyć na spore rzesze fanów, które nie zamierzały odpuścić sobie tak długo wyczekiwanego wydarzenia. Tym samym szansę na pokazanie się i zainteresowanie sobą publiczności dostał zespół Million Miles of Water. Inspiracji Red Hot Chili Peppers można doszukać się nie tylko w tytule - muzyczne aranżacje sugerują, że członkowie zespołu nasłuchali się ich dość sporo. Wsłuchując się w otwierające gitarę i bas piosenki domyśleć się można, że The Cure również nie jest im obce. Odniosłam jednak wrażenie, że nie do końca wykorzystali okazję, żeby zaprezentować się szerszej publiczności. Fakt, otwieranie koncertów jest bardzo niewdzięcznym zadaniem, zwłaszcza jeśli publika przychodzi z nastawieniem na jeden konkretny koncert głównej gwiazdy wieczoru. Po godzinie 20.00 w B90 nie było tłumów, ale osoby, które pojawiły się pod sceną w trakcie koncertu Million Miles Of Water stanowiły ułamek obecnych w klubie osób. Do końca koncertu niewiele zresztą się zmieniło. Młody zespół mógł śmiało przyciągnąć słuchaczy wpadającymi w ucho wstępami, chwytliwymi riffami i energetycznym, rozgrzewającym brzmieniem. Coś jednak nie zagrało. Miałam wrażenie, że grupę pożarła trema i znacznie ograniczyła ich możliwości. W wokalu, który na nagraniach wydawał się prosty, ale jednocześnie nienachalny i zadziorny, czegoś zabrakło - wyszło dość płasko i beznamiętnie. Młodzi muzycy starali się z jednak z całych sił i w pewnych momentach udało im się to nadrobić; mowa tu o "High Sit Chill", "Of The End" czy o coverze "In a Cold, Cold Night" The White Stripes.
Na czas koncertu Komet pod sceną nie było w ogóle przypadkowych osób. Wiernie oddana zespołowi i znająca każdy tekst publiczność gotowa była zedrzeć gardło, wyśpiewując słowa piosenek wspólnie z wokalistą. Po otwarciu doskonale wszystkim znanym kawałkiem "Bezsenne noce" grupa zarzekała się, że gdański koncert przejdzie do historii jako najdłuższy występ Komet. Biorąc pod uwagę fakt, że typowy koncert tej grupy trwa zwykle około czterdziestu minut, nie był to trudny do pobicia rekord. Trzeba jednak przyznać, że Komety z obietnicy się wywiązały, bo zagrały blisko dwadzieścia kawałków, co złożyło się na około godzinny set.
Widać było jednocześnie, że nie jest to sztywno zaplanowany performance - grupa chętnie podejmowała wyzwania rzucane od publiczności i grała piosenki na żądanie słuchaczy. Mimo tego, że twórczość Komet jest relatywnie nowa i świeża, to w tekstach i muzyce nie trudno dosłyszeć się pewnej tęsknoty za stylem życia i duchem sprzed kilkudziesięciu lat. Pozostając w gronie istotnych zespołów dzisiejszej alternatywy, Komety jednocześnie kontynuują zapoczątkowane wcześniej muzyczne tradycje.
Nie obyło się również bez kilku niespodzianek przygotowanych specjalnie dla gdańskiej publiki: "Spotkajmy się pod koniec sierpnia" Lesław Strybel zadedykował Katarzynie Zamojskiej (której wywiad z wokalistą Komet można przeczytać na naszej stronie), a perkusistę na czas piosenki "W dżinsach i swetrze" zastąpiła kilkunastoletnia gdańszczanka Weronika. Miało się wrażenie, że zespół dołożył wszelkich starań, by swój pierwszy występ w Gdańsku uczynić niezapomnianym. Z powodzeniem; podejrzewam, że nawet tym, którzy za Kometami podążają przez całe trasy koncertowe, gdański występ pozostanie w pamięci na długo.
fot. Piotr Bardo