Obraz artykułu Ampacity w gdańskim Żaku

Ampacity w gdańskim Żaku

Pamiętam ten czarny dzień, kiedy Broken Betty ogłosiło koniec stadium larwalnego i pod nową nazwą, przemienione w kosmicznego motyla ze strunami bozonowymi rozciągniętymi na gryfie obwieściło, że obiera znacznie ciekawszy kierunek, gdzieś poza naszym układem planetarnym.

Oczywiście uwierzyłem w to mniej więcej w takim samym stopniu jak w północnokoreański lot na Księżyc, ale na szczęście bardzo się pomyliłem. Ampacity to jedna z najznakomitszych rzeczy, jakie wydarzyły się w historii polskiej muzyki.

Wcale nie przesadzam. O takim tłumie widzów, jak na sobotnim koncercie w klubie Żak większość lokalnych kapel może pomarzyć. To już nie jest czołówka trójmiejskiej sceny muzycznej, to nie jest nawet czołówka krajowa. Jeżeli w pobliżu gwiazdy KIC 8462852 faktycznie istnieje obca cywilizacja, a w dodatku organizuje u siebie rockowe festiwale, to myślę, że mamy idealną reprezentację Ziemi do wysłania w trwającą tysiąc pięćset lat świetlnych trasę koncertową. Zanim to nastąpi, wylądujmy na chwilę w Żaku, bo jak powszechnie wiadomo, przyrost nieuargumentowanych pochwał jest wprost proporcjonalny do obniżenia wiarygodności autora tekstu.

Każdy, kto szuka nowych brzmień poza festiwalem w Dolinie Charlotty prawdopodobnie zauważył istnienie Ampacity oraz niezliczoną ilość recenzji ich pierwszego albumu w polskich i zagranicznych mediach. Nie przypominam sobie choćby jednego złego słowa pod adresem „Encounter One”, a po takim starcie zazwyczaj albo gorączkowo wypluwa się kolejne, przeważnie słabsze nagrania, albo rozpoczyna się rzeźbienie monumentu. Ampacity przez dwa lata sporadycznie koncertowało na imprezach typu Off Festival, SpaceFest czy też grając w towarzystwie Mikołaja Trzaski, nie szarpnęli się na EPkę, singiel, nawet na okazjonalny cover popowego hiciora, który zagwarantowałby im miejsce na wielu facebookowych tablicach. Cała energia została skoncentrowana na „Superluminal”, co wyraźnie dało się odczuć także podczas koncertu. Nie spodziewałem się wprawdzie zaczepek typu: „Hej, Gdańsk, jak się bawicie?”, ale skupienie zespołu na instrumentach niemal kompletnie wyłączyło go z otoczenia. Z jednej strony takiej muzyki nie da się wyciskać przy jednoczesnym odstawianiu piruetów i salt, z drugiej dało się odczuć zdenerwowanie.

Koncert otworzyły dwa pierwsze utworu z albumów „Encounter One” oraz „Superluminal”, co natychmiast pozwoliło wyczuć w jakim kierunku brzmienie Ampacity ewoluuje. Z „Ultima Hombre” wyraźnie emanuje pustynny klimat stonera przepleciony rockiem psychodelicznym z lat 60., na bazie których wysmażone zostały znakomite klawiszowe solo w stylu Raya Manzarka oraz wpadający w ucho gitarowy riff. „42” nie jest radykalnym zwrotem w innym kierunku, ale kiedy mija półtorej minuty i jednocześnie odzywają się wszystkie instrumenty, najbliższym skojarzeniem okazuje się King Crimson albo Van der Graaf Generator, z tym, że wyraźnie cięższe, za co odpowiada w dużym stopniu sekcja rytmiczna. Bas bulgocze tutaj niczym w nu metalowym szlagierze (to może wyglądać na zarzut, ale choćbyście nie wiem jak nabijali się z Korna, to podejście Fieldy'ego do czterech strun jest jednym z najciekawszych w rockowej muzyce), a perkusja nawet w wolniejszych fragmentach nie robi przerwy na podtrzymywanie rytmu banalnym dreptaniem po hi-hacie. W „Propellerbrain” tendencja okazuje się być zwyżkowa - środek i koniec utworu to niemal punk rockowe katowanie narzędzi pracy.

Najbardziej zaskakującym kawałkiem okazał się „Molten Boron”. Trwa nieco ponad sześć minut, co czyni go najkrótszą kompozycją w dorobku zespołu, a w dodatku zdecydowanie położono w nim nacisk na atmosferę, zamiast na techniczne fajerwerki. Aż prosi się, żeby Anton Newcombe albo inny Thom Yorke gościnnie wsparli trójmiejską ekipę, dokładając partie wokalne, co musiałoby zakończyć się stworzeniem indie rockowego przeboju. „Planeta Eden” rozpoczyna się z kolei od bardzo ciekawego fragmentu klawiszowego. Przypomina to nieco ścieżkę dźwiękową z jakiegoś upiornego filmu, coś pomiędzy Johnem Carpenterem a stylem Janne Wirmana z Children of Bodom. W wersji studyjnej keyboard wyraźnie jest na pierwszym planie, na żywo Ampacity zabrzmiało jednak agresywniej (i to na długości całego seta), co wyrównało proporcje. Poza odegraniem nowego wydawnictwa, na bis pojawiło się kolejne nawiązanie do debiutu - „Masters of Earth”, czyli jedyna ścieżka z linią wokalną.

Od minionego piątku niemal bez przerwy zajeżdżam „Superluminal” i podejrzewam, że jeżeli znajdą się osoby niezadowolonego z tego materiału, to wyłącznie przez swoją zachowawczą naturę i przywiązanie do „Encounter One”. Jest inaczej, ale nie ma niczego gorszego niż zasiedzieć się na orbicie jednej planety, gdy miliony galaktyk wciąż czekają na odkrycie.


Strona korzysta z plików cookies w celu zapewnienia realizacji usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce...

NEWSLETTER FACEBOOK INSTAGRAM

© 2010-2024 Soundrive

NEWSLETTER

Najlepsze artykuły o muzyce