Obraz artykułu Halloween w towarzystwie Moonspell

Halloween w towarzystwie Moonspell

Na ten jeden wieczór w roku wiele osób wyzwala nieco bardziej ponure alter ego, wystroje klubów imitują scenografię filmów grozy, a w barze serwowane są drinki o okazjonalnych, makabrycznych nazwach.

Na ten jeden wieczór dla przeciętnego śmiertelnika, dla Moonspell tak wygląda każdy wieczór.

Obecność wampirów i wampirii na sali akurat na tym koncercie nie powinna nikogo zaskakiwać, a w całym tym żałobnym towarzystwie najbardziej wyróżniała się dziewczyna w przebraniu tygrysa oraz dwóch mężczyzn wyglądających jakby dopiero co wyszli z pracy w typowej korporacji. Choć w tym wypadku, mogło to nie być przebranie - Moonspell ma w Polsce oddanych fanów od dwudziestu lat, a niektórzy z nich dawno temu odwiesili na kołek karwasze i skórzane spodnie, pozostawiając dla siebie jedynie miłość do muzyki. Zanim jednak doszło do spotkania wyznawców z bogami, w roli kaowców miały zaprezentować się dwa zespoły. Pierwszy z nich, Jaded Star nie dojechał do Gdańska z powodu awarii busa i przyznam, że nie była to dotkliwa strata. Kinder-metalowe granie spod znaku Evanescence zdecydowanie do mnie nie przemawia i jedyne, czego można żałować to brak gościnnego występu wokalistki Maxi Nil wraz z gwiazdą wieczoru. Na tej trasie miała już okazję wspierać Fernando Ribeiro przy wykonaniu dwóch znakomitych utworów - „Raven Claws” oraz „Scorpion Flower”, ale puste miejsce w setliście wypełnił równie popularny kawałek - „Magdalene”.

Wspólna podróż po Europie z Dagobą jest z kolei dosyć zaskakującą decyzją. Gdyby powstali w Stanach Zjednoczonych o dziesięć lat wcześniej, to prawdopodobnie półtora miesiąca temu zapełniliby B90 zamiast Machine Head. Na ich nieszczęście od samego początku zostali skazani na nieustanne porównania do nu/groove metalowej czołówki, choć posiadają w repertuarze melodie, którymi zawstydziliby wielu średniaków pokroju Mudvayne czy Mushroomhead (np. „Black Smokers (752 Farenheit)” albo odegrane niemal na sam koniec „The Things Within”). Francuzi przede wszystkim promowali najnowsze wydawnictwo - „Tales of the Black Dawn” i chociaż mogłoby się wydawać, że w Polsce niewiele osób do niego dotarło, publiczność nie szczędziła kapeli oznak sympatii - kilkukrotnie skandowano nazwę „Dagoba”, a tuż pod sceną wychwyciłem nawet osobę doskonale obeznaną z tekstami piosenek. Solidny występ, który bezbłędnie wypełnił swoje zadanie - rozgrzał publiczność przed najważniejszym punktem wieczoru.

Słucham Moonspell od zawsze. Kiedyś grałem nawet w zespole, który właściwie nigdy nie wyszedł poza ćwiczenie „Alma Mater” na próbach i może jeszcze ze dwóch innych kawałków. Pomimo całkowitego oddania „klasycznym” albumom, jestem jednak przekonany, że to właśnie tegoroczne „Extinct” jest najmocniejszym elementem w bogatym dorobku zespołu. Trzy lata temu ukazał się dwupłytowy materiał „Alpha Noir/Omega White” - na pierwszym krążku dominowało metalowe brzmienie, drugiemu bliżej było do rocka gotyckiego. Fani od dawna wiedzą, że te dwie stylistyki są Portugalczykom równie bliskie, ale dopiero teraz udało się połączyć je w spójną całość. Wystarczy otwierające album (a także koncert) „Breathe (Until We Are No More)” - czysty wokal, nastrojowe rockowe granie z partią smyczkową w tle, gwałtowne przejście do zarzynania instrumentów i znowu wyciszająca zwrotka, a następnie niesamowicie chwytliwy refren z na zmianę wykrzykiwanym i wyśpiewywanym tekstem, a do tego wszystkiego trochę przestrzeni dla charakterystycznych dla Moonspell naleciałości z muzyki arabskiej. W dyskografiach niektórych zespołów nie dzieje się tak wiele, jak w tej jednej kompozycji.

Poza nowymi narkotykami („Domina”, „The Future is Dark”, a zwłaszcza „Malignia” muszą doprowadzić do wielu ciężkich uzależnień), nie zabrakło starych „przebojów”. Publiczność w B90 usłyszała wszystko, co w programie znaleźć się musiało - „Opium” i „Awake” z krążka „Irreligious”, „Vampirię” oraz „Alma Mater” z „Wolfheart” oraz obowiązkowe „Night Eternal” i „Nocturna”. Oczywiście nawet taki zestaw nie mógł zaspokoić wygłodniałego tłumu, a w blisko dwudziestominutowym bisie znalazły się kolejne pewniaki - „Everything Invaded” i „Full Moon Madness”. W dodatku, w trakcie jednej ze solówek Ricardo Amorima został zasypany płatkami sztucznego śniegu. Wizualnie, muzycznie i emocjonalnie był to jeden z najlepszych koncertów, jakie w tym roku widziałem i chociaż poprzeczka została zawieszona bardzo wysoko, mam nadzieję, że za jakiś czas Moonspell powróci do B90 z równie dobrym repertuarem.


Strona korzysta z plików cookies w celu zapewnienia realizacji usług. Korzystając ze strony wyrażasz zgodę na używanie cookies, zgodnie z aktualnymi ustawieniami przeglądarki. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce...

NEWSLETTER FACEBOOK INSTAGRAM

© 2010-2024 Soundrive

NEWSLETTER

Najlepsze artykuły o muzyce